Naczelny, przekazując mi tę płytę do recenzji, rzucił żartobliwie (a może serio?): a tylko spróbuj napisać tutaj coś o progrocku! Hmm… No i co ja mam zrobić? Wszak ledwie otworzyłem kopertkę z płytą i dołączoną do niej promocyjną notką a już zobaczyłem wyraz prog w przeróżnych wersjach i konfiguracjach. Na dodatek, na starcie swojego liściku, muzycy zapytali mnie, czy szukam nowego prog rocka? A potem, między innymi, dowiedziałem się, że są powstałą na początku 2009 roku francuską kapelą… (a jakże!) progresywną. Mało tego! Na tymże promocyjnym wydruku artyści przytoczyli entuzjastyczne opinie o ich muzyce Billy’ego Sherwooda (Yes) i Scotta Highama (Pendragon).
Do rzeczy. Steven Francis, Emmanuel de Saint Méen i Lorraine Young, czyli trio tworzące Delusion Squared ma na swoim koncie już debiutancki, wydany w 2010 roku album, którego niestety nie miałem przyjemności usłyszeć. „Dwójka”, o której słów kilka za chwilę napiszę, jest naturalną kontynuacją debiutu – koncept albumu z mroczną opowieścią science-fiction (więcej na temat historii zawartej, zarówno na pierwszej, jak i na drugiej płycie, znajdziecie na stronie kapeli w tym miejscu). Świadczy o tym zresztą nie tylko wymowny tytuł, ale i utrzymana w podobnym, apokaliptycznym tonie, szata graficzna.
Nie ujęła mnie ta płyta i za bardzo nie rozumiem "ochów" i "achów" pomieszczonych w opublikowanych tu i ówdzie recenzjach. Że niby jest pięknie i melodyjnie a do tego atmosferycznie. W stylu Anathemy (ponoć ten klimat oraz przestrzenność) i Porcupine Tree (rzekomo znakomita, w Wilsonowskim stylu, produkcja). Może i coś w tych porównaniach jest. Tylko że to coś, jest raczej lata świetlne od wymienionych wyżej aspektów. Bo brzmienie Delusion Squared jest o wiele bardziej surowe, a samemu graniu brakuje finezji i lekkości, co skutecznie podkreślają proste i trochę łopatologiczne niekiedy partie perkusji. Jeżeli już, to Delusion Squared brzmi raczej, jak ubogi krewniak wyżej wspomnianych kapel. Szału nie ma też z melodiami. Wcale nie uginają kolan i jakoś wyjątkowo nie wzruszają. W efekcie tego, większość numerów zlewa się w jedną – fakt że dosyć mroczną i mimo wszystko klimatyczną – całość, wywołując u odbiorcy efekt znużenia już w połowie krążka.
Żeby nie było tak jednostronnie… Nie można odmówić Francuzom chęci poszukiwania i mieszania. W otwierającym krążek Double Vision surowa gitara brzmi niemalże zimnofalowo, zaś w następującym po nim Necrogenesis artyści dorzucają nieco noworomantycznej elektroniki (takie klawiszowe rozwiązania, pamiętające lata osiemdziesiąte, mamy jeszcze choćby w Recipe For Disaster) oraz punkowego rytmu napędzanego transowym basem. Ten wielowątkowy, charakteryzujący się zmianami tempa, numer jest w istocie jedną z ciekawszych rzeczy na albumie. W większości kompozycji, utrzymanych w średnich, raczej balladowych, tempach dominują akustyczne dźwięki gitary, klawiszowe tła i intrygujący, wysoki głos Lorraine Young, mogący budzić symboliczne skojarzenia z Björk, Christiną Booth z Magenty, czy z naszą Anną Batko z Albionu. W takiej konwencji najładniej prezentuje się Veridical Paradox – ładna ballada rozpoczęta nostalgicznym jesiennym pianinem.