Fiordy, śnieg, Ole-Gunnar Solskjaer… to pierwsze skojarzenia jakie przychodzą mi na myśl o Norwegii i jakby na złość nie mające nic wspólnego z muzyką. A do tego rock progresywny? Skądże znowu... „Bluźnisz synu!!!!” – zagrzmi niczym ks. Natanek z ambony niejeden neo-progresywny/heavy-progressive’woy* ortodoks – „przecież masz Ulver, White Willow, Gazpacho, Wobbler i jeszcze kilku innych”. Może i tak Wasza Ekscelencjo, ale w pierwszej połowie lat 70-tych – czyli w okresie, gdy Ruphusi wydali swój debiutancki album - w Norwegii wiedzieli o prog-rocku tyle co Grzesio Rasiak o kopnięciu piłki inaczej niż z czuba.
Zapewne muzycy Ruphusa zasłuchali się w brytyjskich art-rockowych tuzach początku lat 70-tych i stwierdzili, że ten cały rock progresywny to całkiem fajna muza i można by na bazie tego sklecić coś własnego. „Oj, nie tak szybko” – któryś z nich zapewne dodał – „ja tam lubię potupać nóżką jak coś cięższego usłyszę”. No, cóż. Pozostali uznali, że kłócić się nie warto i poszli na kompromis. „Niech będzie bardziej gitarowo” – przyznali – „ale powyginamy i pokomplikujemy kawałki tu i ówdzie, aby fajniej i ambitniej to brzmiało”. Jak postanowili tak zrobili i nagrali pierwszą płytę.
Kompozycje zawarte na „New Born Day” nie są ani specjalnie wyszukane, ani też odkrywcze. Niby to takie hardrockowo-artrockowe pomieszanie, ale przyznać trzeba, że i z pomysłami i z ciekawym odegraniem i z fajnym klimatem.
Nieco kossoff-owa gitara, podparta mocną organową zagrywką w otwierającym „Coloured Dreams” brzmi naprawdę interesująco. Wprawdzie z pierwszym wejściem (nieco za bardzo „podbarwianych” wycieczkami w wysokie rejestry) wokali utwór troszkę traci na wyrazie, ale na szczęście muzycznie wciąż utrzymany jest wysoki poziom. Kawałek ma świetne przeplatające się gitarowe i hammondowe partie. Krótkie i zwięzłe, ale konkretne.
„Scientific Ways” brzmi dość folkowo. Niestety nie jest folk skandynawski, lecz badziej brytyjski, kojarzący się z niektórymi dokonaniami Renaissance. Tak samo delikatnie prowadzona melodia ze stonowanym śpiewem, choć brzmienie linii wokalnej momentami kojarzyć się może bardziej z „Journey To The Centre Of The Earth” Ricka Wakemana niż na przykład z „Ashes Are Burning” Annie Haslam i spółki, zwłaszcza, że tonacja głosu Rune Sundby’ego jest dość bliska manierze wokalnej Ashleya Holta. W dalszej części utworu pojawia kilka zmian tempa, a samo brzmienie instrumentalne ma coś z Gentle Giant, z - wplecioną w końcówce - krótką „karmazynową” partią fletu.
„Still Alive” zwłaszcza w warstwie wokalnej brzmi niezwykle drapieżnie i zapewne przez to jest najbardziej zapadającym w pamięć fragmentem płyty. Mroczny klimat jest tutaj umiejętnie spotęgowany mocnymi partiami organów oraz nieco hipnotyczną drugą częścią utworu z fajnymi cymbałkami i partą saksofonu kojarzącą się z „Mercator Projected” grupy East Of Eden.
„The Man Who Started It All” ma ciekawie zbudowane napięcie we wstępie. Stonowany i delikatny na początku, przeradza po niespełna półtorej minuty w bardziej zakręcony fragment - z noszącym piętno Uriah Heep – partiami zarówno linii melodycznej jak i gitary.
Ducha Gentle Giant można odnaleźć w krótkim wstępie do „Trapped In a Game”, jednak potem następuje najbardziej melancholijny fragment płyty z popisem wokalnym Gudny Aspaas (której warsztat śmiało dorównuje zarówno Sonji Kristinie z Curved Air w ekspresji jak i Jenny Haan z Babe Ruth w sile głosu) i pompatycznymi kościelnymi organami.
Utwór tytułowy zdaje się mieć najmniej tych bezpośrednich zapożyczeń. Niemniej całość jest prowadzona bardzo płynnie i zupełnie nie nużąco. Gdzieś w środku pojawia się jedynie gitarowa solówka mogąca przywoływać na myśl styl Micka Boxa z Uriah Heep.
Wstęp klawiszowy w najdłuższym i wieńczący całość płyty „Day After Tomorrow” brzmi bardzo „emersonowo”, do tego dochodzi śpiew koajrzący się nieco z barwą głosu Petera Hamilla. Zresztą cały utwór ma sporo z klimatu Van der Graaf Generator. Tę surowość brzmienia, ciężkość organów i minimalistyczne aranżacje przeplatają się przez niemal cały utwór.
Płyty „New Born Day” się świetnie słucha, jednak niezwykle często stosowane zapożyczenia elementów brzmień innych zespołów rzucają się aż nadto w oczy. Oczywiście, ani inwencji, ani perfekcyjnego zastosowania klasycznych progresywnych wzorców odmówić muzykom Ruphus nie można. Jedyne do czego można mieć zastrzeżenia to brak chęci stworzenia czegoś własnego i orginalnego. Ale jak na debiut i tak trzeba oddać zespołowi, że udało im się stworzyć muzykę ciekawą, spójną i zapadającą w pamięć.
*niepotrzebne skreślić