Zachwycony debiutanckim krążkiem zespołu z Kalifornii, na który trafiłem dość długo po premierze, zacząłem bacznie przyglądać się informacjom muzycznym napływającym zza wielkiej wody. To zabawne, że dopiero w momencie, w którym – wydawałoby się – na mgnienie oka straciłem Ocoai z zasięgu wzroku, pojawił się następca Breatherman. Wyczekiwana przeze mnie, choć przegapiona premiera fizycznej postaci The Electric Hand miała miejsce 17 maja br.
Interpretacja poprzedniej okładki, czy też może raczej próba jej interpretacji, nie był łatwa. Tym razem zadanie jest jeszcze trudniejsze. Na froncie płyty widnieje niewyraźna, nienaturalna postać, z twarzą wykrzywioną dziwnym grymasem. Całość utrzymana jest w czarno-białej konwencji rysunku robionego węglem. Ciekawe propozycja, w ciekawej konwencji.
The Electric Hand to siedem kompozycji o łącznym czasie trwania zbliżonym do pięćdziesięciu minut. Nie będę ukrywał, że cieszy mnie długość nagrań, która może niezbyt wyraźnie, ale jednak zauważalnie wyróżnia się na tle kilku ostatnich muzycznych wydawnictw.
Breatherman została porównana przeze mnie do przedzierania się przez zagracony, zakurzony strych. Celem tej wyprawy było małe, brudne okienko w dachu, przez które wpada wiązka światła. Oczywiście na patrzeniu przez okno się nie skończyło – finałem doznań było wyjście na dach i chłonięcie dźwięków. Jak jest z The Electric Hand? Tu nie ma strychu, nie ma też okna, za to odnoszę wrażenie, że ze wspomnianego dachu zostaliśmy przetransportowani znacznie, znacznie wyżej. Co ciekawe, podróż w głąb wyższych warstw atmosfery nie odbyła się wcale przy udziale najnowocześniejszej, znanej człowiekowi techniki. Ta płyta to podróż promem kosmicznym z początku ery tych maszyn. Krążek numer dwa w dyskografii Ocoai to także podróż do bardzo pięknych, muzycznych czasów.
Przygoda z płytą zaczyna się niezwykle nastrojowo od utworu Waking Fear. Prosta, delikatnie snująca się melodia wydaje się kompletnie nie pasować do tytułu. Do czasu. Utwór kończy się wcale nie takimi małymi turbulencjami, które zdecydowanie zwracają uwagę. Pierwszym pełnym utworem, bo ten rozpoczynający płytę uznaję za intro, jest Niveus Hills. Tutaj pojawia się niesamowicie przyjemny dysonans, który towarzyszy do ostatniego dźwięku tej płyty. Mimo, że słychać w niej współczesne elementy to kompletnie nie brzmi ona tak jak dziecko przemysłu muzycznego XXI wieku. Utwór numer dwa to niesamowita opowieść pełna riffów jak z pierwszych płyt Black Sabbath, gitarowych efektów i zabawy przestrzenią. Co ciekawe, nie jest to opus magnum tej płyty! Ten tytuł z wielką przyjemnością przyznaję utworowi numer trzy, który budzi piękne skojarzenia z najznamienitszymi dziełami Pink Floyd i Deep Purple. Skojarzenia, jak to mają w zwyczaju, mogą mieć niewiele wspólnego z rzeczywistością, nie wspominając już o zamiarach muzyków, czy odczuciach innych odbiorców. Jednak dla mnie, czyli człowieka, który mimo tego, że urodził się długo po premierach najbardziej cenionych płyt wspomnianych zespołów, to w dzieciństwie nimi nasiąkał. Zatem, czy może dziwić, że utwór o alpiniście (Grimpeur) budzi we mnie tak niesamowitą reakcję? Zdaje się, że w tej podróży ku niebu, gwiazdy są coraz bliżej. Somnium to z kolei dźwięki, które cementują moje nawiązanie do promów kosmicznych. Witają nas dźwięki jak z Bajek Robotów Lema, które stopniowo ustępują miejsca melodii wygrywanej przez skrzypce. Utwór ten jest ciekawym wprowadzeniem do La Main d'Electrique. Wyjątkowo żywiołowa kompozycja, w której zawarto dużo zabawy konwencją, w trakcie której nie mogę się powstrzymać od mruczenia pod nosem melodii z Inspektora Gadżeta. Marchand de Sommeil, to powrót do stylistyki, która od początku dominowała na krążku. Spokojne, niespieszne dźwięki, który wgryzają się w podświadomość. W tym utworze nie zabrakło też ogniskowych zaostrzeń, przesterów i sprzężeń. Co ciekawe, dopiero ta kompozycja wydaje się być podszyta pewnym niepokojem. Czy to jest ten strach, który został obudzony w utworze otwierającym płytę? Morte Audaciter to stonowane, klawiszowe pożegnanie z The Electric Hand.
Breatherman to płyta, która prezentowała wysoki poziom, ale nie była czymś innowacyjnym, czymś co pomogłoby Ocoai zabłysnąć i zapisać się w historii. The Electric Hand jest krążkiem, który niesamowicie zaskakuje. Nawet jeśli zarzuci mu się pewną wtórność w stosunku do wymienionych legend muzyki to i tak jest jedną z lepszych muzycznych propozycji ostatnich lat. Napisać, że to świetna pozycja warta posłuchania to zdecydowanie za mało. Mam tylko nadzieję, że poprzeczka nie została zawieszona zbyt wysoko.