Twórczości Johna Zorna w żaden sposób do danego gatunku muzycznego przypisać się nie da, tak przez wzgląd na jej wręcz niemożebny do ogarnięcia ogrom i niespotykaną u większości kompozytorów różnorodność, jak również przez cechującą ją nieszablonowość i oryginalność. Zorn bowiem to otwarty na wszelaki dźwięk intelektualista muzyczny, śmiało czerpiący nie tylko z jazzu, z którym ku swojemu niezadowoleniu najczęściej wyłącznie jest utożsamiany, lecz i z muzyki klasycznej, kameralnej, filmowej czy klezmerskiej, dalej – rocka, popu i wielu innych, przez co jego spuścizna wymyka się tradycyjnym klasyfikacjom i nijak nie pozwala się zaszufladkować. Bez wahania można nawet pokusić się o stwierdzenie, iż jego muzyka, jak mało która, odzwierciedla współczesny, stopniowo globalizujący się świat, w którym wszystko wzajem przenika się i przeplata, gdyż jest jak on – globalna.
Tym, co wpływa na ponętność komponowanej przezeń muzyki jest także i to, że w zasadzie nigdy do końca pewnym być nie można, co kolejny jego projekt przyniesie, zatem jaki skład muzyków i zestaw instrumentów akurat Zorn dobierze, jaki utwór i formę muzyczną pod batutą Zorna konkretny jego zespół wytworzy. A trzeba pamiętać, iż będąc miłośnikiem jazzu i również jazzmanem, kompozytor ten – podobnie jak przed laty Miles Davis - często pozostawia współpracującym z sobą wykonawcom duże pole do improwizacyjnego popisu: z jednej strony to on swoimi wskazaniami i swą grą nakierowuje i napędza ich, z drugiej - to oni we właściwy sobie sposób grając i interpretując nakierowują i napędzają jego. Sam ujął to niegdyś w następujących słowach: I’m not going to sit in some ivory tower and pass my scores down to the players. I have to be there with them… („Nie zamierzam siedzieć w jakiejś wieży z kości słoniowej i zrzucać muzykom napisanych przez siebie partytur. Powinienem być razem z nimi…”)*. Z takiego to symbiotycznego związku rodzą się zawsze rzeczy niezwykłe, niekoniecznie za każdym razem skończone arcydzieła, zawsze jednak albumy odznaczające się inspirującą pomysłowością i niepowszednią, a nieosiągalną dla większości każdego rodzaju twórców oryginalnością.
Obejmujący rozliczne, a różne i odległe od siebie niczym Ziemia i Jowisz światy wszechświat Zornowej muzyki oscyluje pomiędzy dziełami mniej lub bardziej przystępnymi. Wśród pierwszych znajdują się Torture Garden, Guts of a Virgin czy Astronome, autorstwa prowadzonych przez Zorna kolejnych projektów, mianowicie Naked City, Painkiller i Moonchild Trio, wśród drugich – The Dreamers, O’o czy Ipos. Trzy ostatnie zarejestrowane zostały przy udziale sześciu fenomenalnych instrumentalistów, od lat współpracujących z Zornem przy różnych okazjach i wchodzących w skład jednej z jego formacji, Electric Masada.
The Dreamers, album słusznie postrzegany jako sequel wydanego kilka lat wcześniej The Gift, zarejestrowany został w renomowanym nowojorskim studio Eastside Sound we wrześniu 2007 roku, światło dzienne ujrzał zaś pół roku później, w marcu 2008. Znajduje się na nim jedenaście czysto instrumentalnych utworów, skomponowanych i zaaranżowanych przez Zorna, który jak zwykle czuwał także nad produkcją, tu naprawdę wyborną. Pisząc je, sięgnął autor nie tylko do jazzu, funku i muzyki filmowej, ale też między innymi – i może przede wszystkim - po muzykę świata i łączący się z nią minimalizm, po w swoim czasie nowatorski i popularny, a powstały na przełomie lat 50./60. XX wieku i pozostający w związku z kalifornijskim rajem rozrywkowym w Orange County surf rock oraz po pochodzącą z tego samego okresu, a w Polsce dotychczas słabo rozpoznaną exoticę, za której „ojca” uchodzi Martin Denny. Dzięki wpływom world music i minimalizmu zgromadzone na płycie kompozycje mają przeważnie prostą i przejrzystą strukturę, dzięki surf rockowi i exotice – niesłychanie ujmującą lekkość i świeżość, co powoduje, iż albumu tego po wielekroć słucha się z ogromną przyjemnością i to w najróżniejszych sytuacjach. Każda jedna kompozycja jest nader ożywcza, dobroczynnie wpływa na nastrój słuchacza o każdej porze dnia i nocy, niczym rankiem lub pod wieczór zawiewająca znad oceanu czy morza uspokajająca myśli i kojąca zmysły bryza. Tak jest w nieskomplikowanych, ale jakże wyrafinowanych Mow Mow i Uluwati, od których zaczyna się płyta, numerach wdzięcznie i łagodnie sobie płynących, pełnych zaskakujących, a zagadkowo brzmiących wtrętów. Chwilami bywa bardziej jazzowo, czego przykładem jest pełen pierwszorzędnych, perkusyjnych popisów Joey’ego Barona A Ride on Cottonfair. Poza perkusją utwór ten eksponuje przede wszystkim cudnie improwizujące piano, po którego klawiszach przemykają z wprawą palce Jamiego Safta, oraz kontrabas, za którego struny kunsztownie pociąga Trevor Dunn, przed laty współtwórca eksperymentatorskiego bandu Mr. Bungle, w którym pierwsze swoje kroki stawiał i Mike Patton, wielokrotnie współpracujący również z Zornem. Ten ostatni na moment wychodzi z roli wyłącznie kompozytora i dyrygenta zespołu, czadowo frazując na saksofonie altowym w odjazdowym numerze Toys. Bywa tęsknie i z lekka melancholijnie, na przykład w z wolna rozpędzającym się, dedykowanym Lou Reedowi Of Wonder and Certainty, bywa tajemniczo i egzotycznie, jak w bogatym w dźwiękowe dziwy, przestrzennym i ulotnym Mystic Circles, w którym cała grupa dosłownie czaruje. Może na szczególne uznanie zasługuje w nim prześwietny gitarzysta Marc Ribot, wygrywający ujmujące solówki także we wspomnianych powyżej Mow Mow i Uluwati, oraz obdarzony niezwykle kreatywną wyobraźnią brazylijski perkusjonista Cyro Baptista, taki swego rodzaju muzyk-MacGyver, osobiście konstruujący całą masę rozmaitych cacek, z których dobywa przedziwne, nigdzie indziej poza dziką naturą, miastem bądź ludzką fantazją nie spotykane głosy. Godnym potwierdzeniem umiejętności obu tych muzyków, ale i pozostałych wchodzących w skład tego sekstetu wykonawców także, jest może najbardziej na płycie porywający Exodus oraz czwarty i najdłuższy, na przekór większości zawartym na niej utworom niezwykle niepokojący i intensywny Anulikwutsayl, istny labirynt dźwięków, w którym odbiorca czuje się tak niepewnie, jak musieli czuć się Adam i Ewa podczas dziewiczego spaceru po Ogrodzie Eden. Brawa należą się i dla Kenny’ego Wollesena, jego to bowiem wspaniała gra na wibrafonie przydaje tak Mow Mow, Uluwati czy czarodziejskiemu Nekashim, jak i całemu wydawnictwu ciepłego, familiarnego i magicznego charakteru, pomaga też zbudować niezobowiązującą i uroczą atmosferę. Piękny ten album zamykają: nie pozbawiony zamyślenia i smutku, chwytający za serce Forbidden Tears oraz nieokiełznany, pełen przewrotności i chochlikowatości Raksasa, frapująco zilustrowana muzyką bajka o złowrogim demonie, rakszasie, częstokroć przewijającym się wśród mitologicznych opowieści hinduizmu.
Kochanej jak marzenie, urokliwej i romantycznej niczym słodki sen płyty The Dreamers słucham z nieprzemijającą przyjemnością już od trzech lat i pewien jestem, że prędko nie znudzi mi się ona. Misternie skonstruowana, cudownie wykonana, olśniewa bowiem polotem i wyrafinowaną prostotą, pełną niedopowiedzeń i zagadek onirycznością, która wciąga i oczarowuje słuchacza, skłaniając go do częstego do The Dreamers powrotu. Chociaż niebywale przystępne i chwytliwe, jest to muzyczne dzieło sztuki najwyższego lotu. Również jego fantazyjna, kunsztownie a bajecznie wykonana oprawa zasługuje na najwyższą pochwałę. Potencjalnemu nabywcy należy się jednak i przestroga – otóż ślicznie wydana przez należącą między innymi do Zorna wytwórnię Tzadik płyta ta bez wątpienia przypadnie do gustu każdemu rozpieranemu energią i ciekawością dziecku, które masę fajowych, kolorowych zwierzaków znajdzie nie jedynie na tekturowej okładce, ale też na dołączonych do tego pogodnego i żartobliwego wydawnictwa karteczkach i zestawach z naklejkami, o samym krążku nie wspominając.
W zasadzie uważam The Dreamers niemalże za arcydzieło. Tym jednak, czego trochę brakuje tej płycie jest to, że trzymając od początku do końca niezwykle wysoki poziom nie ma ona nazbyt wielu porywających momentów. Miał je natomiast występ The Dreamers w Warszawie przed dwoma laty, w trakcie zorganizowanego w ramach Warsaw Summer Jazz Days wieczoru „Zorn Fest”, podczas którego Maestro wystąpił aż w trzech odsłonach z zastępem wspaniałych muzyków. Z pasją i żarem bajecznie odegrali wtedy „Marzyciele” pod przewodem Zorna całe The Dreamers, dając takiego czadu, że – jak to czasem obrazowo mawia się – aż „kapcie spadały”.
* Tom Service, Shuffle and Cut, “Friday Review” (dodatek do “The Guardian”), Friday 7 March 2003, s. 9.