Początki Lights Out Asia sięgają 2003 roku. Grupa nie została założona przez żółtodziobów. Odpowiedzialni za powstanie Lights Out Asia są Chris Schafer oraz Mike Ystad, obaj będący muzykami znanego tu i ówdzie Aurore Rien. Jeszcze w tym samym roku wypuścili na światło dzienne debiutancki krążek "Garmonia", a niedługo potem do składu dołączył gitarzysta i basista Mike Rush.
Muzycy Lights Out Asia zdefiniowali swój styl już na debiucie, trzymając się go konksekwentnie przez kolejnych parę albumów. Postanowili sobie, że pograją trochę atmosferycznego i subtelnego post-rocka, mocno podlanego elektroniką i ambientem, takiego nieco w stylu Hammock (to chyba skojarzenie najbardziej na miejscu), starszego port-royal (wydany dwa lata temu "Dying In Time" z post-rockiem ma już bardzo mało wspólnego), Epic45, może The American Dollar. Nigdy nie robili tego jakoś szczególnie oryginalnie, aczkolwiek na pewno komponowali ładne dźwięki, z reguły leniwe, czasem jednak - co się bardzo chwali - żywsze, mocniejsze.
W zeszłym roku przygotowali album "In The Days Of Jupiter", rzecz jasna, utrzymany w zbliżonej estetyce, co poprzednie wydawnictwa, niemniej parę detali sprawiło, że najnowszego dokonania Lights Out Asia słucha się nieco inaczej. Obcując z "In The Days...", wydaje mi się, że to najdojrzalsze wydawnictwo zespołu, nazwałbym je wręcz najpełniejszym. Słychać pewien progres i rozwój, momentami nieco naiwne kompozycje znane ze starszych płyt ustapiły miejsca bardziej przemyślanym utworom. Przy tym, co warte zaznaczenia, jest to również najtrudniejsze w odbiorze dzieło Lights Out Asia. Panowie mocniej niż zwykle zaakcentowali ambientowe wpływy w swojej muzyce, przez co parę razy zdarzają się chyba niepotrzebne dłużyzny czy niewiele wnoszące dźwiękowe pejzaże (np. "All Is Quiet In The Valley"), jednak są to raczej pojedyncze przypadki. Użyję też bardzo niewłaściwego słowa, ale poprzednie krążki były chyba bardziej przebojowe, a na pewno nieco bardziej charakterystyczne. Zabrzmi to jak frazes, ale "In The Days Of Jupiter" wymaga całkowitego skupienia, w celu wyłapania wielu niuansów i smaczków tej muzyki. Nie są to dźwięki trafiające od razu. Jedynym utworem, który natychmiast rzuca się w uszy, jest "13 A.M.", który mi osobiście przywodzi na myśl legendarne The Angelic Process, przede wszystkim za sprawą podobnie użytej elektroniki i mocno przesterowanych, "schowanych" partii wokalnych. Swoją drogą - to naprawdę dobra, mroczna kompozycja, szkoda tylko, że brakuje charakterystycznego dla The Angelic Process swoistego piękna. Również niezbyt wesoło jest w "Attempt No Landings There", gdzie klimat początkowo kreowany jest przez partie wokalne, później zaś przez bardzo fajny motyw gitarowy. Ogólnie rzec biorąc, cały "In The Days Of Jupiter" to nie jest album z muzyką rozmarzoną czy bajkową, co zdarza się dość często na wydawnictwach z kręgu post-rocka. Do czynienia mamy raczej z dźwiękami mrocznymi i bardzo tajemniczymi, których całkowite poznanie przy pierwszym przesłuchaniu graniczy z cudem.
Płyta trwa ponad godzinę, co wydaje mi się o jakieś dziesięć-piętnaście minut za dużo. Może zmęczyć; 50 minut tego typu muzyki w zupełności by wystarczyło. Pozbycie się paru ambientowych dłużyzn znacznie poprawiłoby odbiór "In The Days Of Jupiter", uczyniłoby ten album bardziej przystępnym, mniej męczącym i myślę, że przynajmniej w równym stopniu intrygującym. Mimo to, warto dać "In The Days Of Jupiter" szansę. To swoiste malowanie dźwiękami może wciągnąć, zwłaszcza, gdy płyty słucha się wieczorem lub w nocy. To ładna i smutna muzyka, przez co może niepasująca klimatem do lata, znacznie lepiej trafiająca w długie, zimowe wieczory. Dzięki temu krążkowi, Lights Out Asia śmiało może stanąć obok Hammock, chyba najlepszego na chwilę obecnego składu serwującego tego typu dźwięki.