Studyjnej płyty The Australian Pink Floyd Show raczej się nie doczekamy – co w sumie nie dziwi: ładnie to wypada na żywo, z filmami itp. bajerami, ale ze srebrnego krążka w domu? Jako ciekawostka, bonus do płyty DVD co najwyżej. Za to muzycy TAFPS działają też na własną rękę poza swoim objazdowym show. Sekcja rytmiczna skrzyknęła się ze śpiewającym gitarzystą (sam sobie buduje gitary) ze Stanów (jako że perkusista TAFPS jest Anglikiem, mamy tu nietypowy zespół rozpięty między trzema kontynentami). W trójkę panowie ruszają śladem zespołów typu ZZ Top, proponując typowo teksańskie, energicznie blues-rockowe granie. Oprócz występów na żywo, panowie nagrali płytę – można ją kupić na koncertach TAPFS, jak również przez Internet.
Pierwsze trzy utwory to kawałek krwistego, wciągającego blues-rocka, z mocnymi gitarami, z odpowiednio schrypniętym głosem Westa i łagodniejszym, bardziej melodyjnym Wilsona (każdy z panów śpiewa w utworach swojego autorstwa), zwięzłe, konkretne, wciągające. W „Desert Affair” i klasycznie blues-rockowym „Rattlesnake” pojawia się więcej kombinacji, wstawek instrumentalnych itp. „The Winner” to z kolei blues-rockowa ballada. Z mocnym, akcentowanym basem i efektownymi gitarowymi popisami. Jedyna uwaga: ciut za bardzo to przypomina „Jesus Just Left Chicago” ZZ Top. W „Big Bad Wolf”, „Just Can’t Hide” i „Gritty Mountain” pojawia się boogie; „So Sad” to wyładowany ekspresyjną gitarą powolny blues. Całość brzmi należycie surowo, organicznie, naturalnie (nie ma tu żadnych instrumentów klawiszowych).
Nikt tu nie wymyśla prochu: mamy tu po prostu konkretne, teksańskie bluesrockowe granie. Nie jest to płyta wnosząca do konwencji coś nowego: ma być ostro, krwiście, stylowo – i tak też jest przez trzy kwadranse trwania tego albumu. Mi takich płyt brakuje – i z każdej cieszę się bardzo. Nawet jeżeli nie zmienią historii rocka w najmniejszym nawet stopniu.