Lata dziewięćdziesiąte okazują się być okresem, kiedy wreszcie - przynajmniej na Zachodzie - chęci i szczery zapał mogą pokonać ograniczenia finansowe. "The Fyreworks" to projekt Danny Changa, który, podobnie, jak np. Pär Lindh czy meksykański Cast, był długoletnim entuzjastą rocka progresywnego, tworząc i grając taką muzykę, której nigdy nie miał okazji wydać. Teraz udało mu się zaprosić do współpracy Roba Reeda, znanego z grupy Cyan, z którym skompletował zespół i nagrał płytę "The Fyreworks". I podobnie, jak to było w przypadku wspomnianych muzyków - wygląda na to, że nie była to jednorazowa efemeryda, ale uformowanie się grupy o długofalowych planach na przyszłość. Wracając jednak do płyty: celem zespołu była nostalgiczna podróż w przeszłość i próba odtworzenia magicznego klimatu nagrań Genesis, Yes czy Van Der Graaf Generator. By to osiągnąć, zastosowano m. in. tylko instrumenty klawiszowe starego typu, a także użyto nietypowej metody w samym komponowaniu muzyki - granie od razu dłuższych fragmentów na podstawie z grubsza tylko ustalonego schematu. Wszystko to dało naprawdę udany efekt. Muzyka brzmi bajecznie, bardzo miękko i właśnie tak, jak sobie wymarzyli jej twórcy. Na tle gitarowo-klawiszowego szkieletu rozwijają się swobodnie solowe partie na gitarze (również slide) i fortepianie, oraz na flecie i skrzypcach zagrane przez dodatkowych gości. Bogaty plan dźwiękowy dopełnia znakomita, bardzo melodyjna gra Douga Sinclaira na basie. Uderzająca swoboda prowadzenia melodii - często wydaje się, że muzycy po prostu improwizują - przywodzi skojarzenia z muzyką Casta. O stronie muzycznej nie można więc powiedzieć złego słowa. Na takim tle bledną trochę partie wokalne Andy Edwardsa. Andy nie ma oszałamiającego głosu a czasami za bardzo jęczy w wysokich rejestrach. Mimo wszystko jego delikatny głos bardzo dobrze pasuje do tej muzyki, wręcz wtapia się w nią i po jakimś czasie traktujemy go jako jeden z instrumentów.
Nie napisałem wiele o samych utworach - ale trudno mi tu któryś wyróżniać. Najlepiej słucha się tej płyty od początku do końca. Można jednak wskazać epickie "Broken Skies", z przepięknymi partiami slide'u i basu, oraz wieloma zmianami tempa i rytmu. Bardzo wzruszające jest też zakończenie, po którym następuje kilka minut ciszy, a następnie tytułowe "Fajerwerki", czyli odgłosy wybuchów rakiet - co jest zasłużonym zwieńczeniem tego udanego albumu.