O Soulfly napisano już wszystko. Burdelu, jaki stworzył się wokół braci Cavalera, Sepultury czy Soulfly właśnie największy poeta by w słowa nie ubrał. Sepultura już dawno sięgnęła do poziomu miernoty i bylejactwa, więc ten zespół przestał mnie już kompletnie interesować. Te wszystkie Cavalera Conspiracy i temu podobne jakoś też niespecjalnie mnie kręcą. Z tego całego zamieszania tak naprawdę z twarzą wychodzi tylko Soulfly, który w minionym roku wypuścił na rynek chyba najpotężniejszą płytę w dotychczasowej karierze.
Pierwszy z kolei „Bloodbath And Beyond” uderza mocno i celnie między oczy. No kurczę blade, przecież to rasowy, czyściutki jak łza thrash! Szybko, konkretnie i ciężko, żadne tam jumpdafackupy znane z poprzednich krążków. No aż mordka się cieszy, gdy z głośników leci tak soczysty metal. Oczywiście, potem jest równie dobrze, a momentami nawet lepiej – uwagę zwracają zwłaszcza „Lethal Injection”, „Kingdom”, paskudnie oldskulowy „Off With Their Heads” czy nieco bardziej młodzieżowy „Rise Of The Fallen”. Na „Omen” fantastycznie pracują gitary, wycinające zarówno siermiężne, treściwe riffy, jak i świetnie brzmiące solówki. No właśnie – gitarowe sola nigdy nie były znakiem charakterystycznym Soulfly, a na niektórych płytach trzeba było się naprawdę dobrze wsłuchać żeby takowe, z prawdziwego zdarzenia, wyłapać. Tym razem Cavalera skierował muzykę swojego zespołu na tory klasycznego thrash metalu, momentami bardzo archetypicznego, a przede wszystkim naprawdę smakowitego. Wiadomo, te jego wcześniejsze eksperymenty z bardziej skocznymi, prawie-że-metalowymi kawałkami, dla dzieciaków z meszkiem na policzkach były... no... znośne, ale słychać, że w takiej stylistyce, jak ta na „Omen”, Max Cavalera odnajduje się najlepiej. Cieszy to tym bardziej teraz, gdy Sepultura nie ma sobą nic do zaoferowania, zatem Soulfly idealnie wpasowuje się w pustą niszę.
Pierwsze przejawy powrotu do thrash metalu można było zauważyć już na wydanej przed pięcioma laty „Dark Ages”, ale tam ten kurs był jeszcze trochę niepewny, zaś sama płyta niezbyt równa. Wydany dwa lata temu „Conquer” to już praktycznie rasowy thrash, ale w porównaniu do muzyki zawartej na „Omen” niedopracowany i pozbawiony mocy. Wtedy też brakowało swoistej chwytliwości, której na „Omen” jest od groma. „Off With Their Heads” czy „Bloodbath And Beyond” chodzą za mną od kiedy je usłyszałem po raz pierwszy, zresztą, wszystkie numery na tym albumie, choć bez wątpienia ciężkie, są bardzo charakterystyczne. I gdy już myślałem, że raczej żadna stricte metalowa płyta nie zrobi na mnie większego wrażenia, najnowszy Soulfly sprawia mi mnóstwo radochy – z czego się bardzo cieszę, bo przecież wcale nie aż tak bardzo dawno temu przemieniałem tylko w odtwarzaczu krążki Slayera, Sepultury, Anthrax czy nawet Entombed. Ostrzegam, że zabrzmi to cholernie sentymentalnie, ale dzięki „Omen” chyba znów odkurzę sobie te mocno wyleżane płyty.
Tradycyjnie album wieńczy instrumentalna kompozycja „Soulfly” – tym razem to już VII część, niestety, bardzo nijaka, ale kto by na to zwracał uwagę po takiej dawce czystej mocy. Chciałbym też przestrzec przed kupowaniem rozszerzonej edycji, bo ani trzy bonusowe numery, ani zapis koncertu na DVD nie jest wart tej dodatkowej kasy, którą trzeba wydać. No, nawet okładka jest brzydsza. Ale podstawową edycję – kupować, kupować!