Pamiętam jak ta płyta się ukazała. Był to rok 1997 i Piotr Kosiński katował ten krążek niemiłosiernie w swoich nocnych audycjach, nazywając Mainstream najlepszym zespołem psychodelicznym od czasów Porcupine Tree. Pamiętam też, że nie mogłem przeżyć faktu, że jeden z moich radiowych guru ustawił ten niby-Oasis-owy gniot obok dokonań Stevena Wilsona i spółki. Odrzuciłem tę płytę na długie lata. Ostatnio do niej przypadkowo wróciłem i ... polubiłem. Do dziś nie wiem, co jest genezą tej nagłej metamorfozy. Zmiana gustu? Nieeeee! Może po prostu z wiekiem stałem się bardziej wyrozumiały i tolerancyjny? Mniejsza z tym. Miało być o pierwszej (i jak na razie jedynej) płycie Mainstream.
Mainstream miało być odkryciem na brytyjskiej scenie. Pomógł im zresztą sam Brett Anderson ze Suede, załatwiając chłopakom angaż w Nude Records. Swoje trzy grosze dołożył także Bill Duffy z The Cult zajmując się produkcją większości utworów z płyty.
Na pierwszy rzut oka (raczej ucha) „Mainstream” wydaje się być bardziej wynikiem fascynacji brit-popem, niż psychodelią. Utwory zazwyczaj są dość prosto skomponowane, bez specjalnych fajerwerków. Zresztą w tych najprostszych, chwytliwych kawałkach zespół zdaje się brzmieć najlepiej: „Join Us” (z fajnym solem saksofonu), „Step Right Up”, „Can Jam” czy drapieżniejszy od pozostałych „Priviledge”, pomimo pozornej prostoty riffów i konstrukcji, zostały fajne „podlane” psychodelicznym „sosem” w postaci świszczących klawiszowych efektów i tajemniczo brzmiącego tła. Co by nie napisać jeśli mówimy o spójności w produkcji całego materiału, to panowie spisali się na piątkę. Fajnie brzmią też balladowe momenty; taki „Little By Little”, który dzięki nastrojowej partii fortepianu kojarzy mi się nieodparcie z niektórymi fragmentami floydowego „Obscured By Clouds”. Jednak zdecydowanie najlepszym i najważniejszym utworem na płycie jest „Transatlantic” – długa blisko 10-minutowa, fajna, niemal transowa jazda. Świetnie zbudowane napięcie, wpadająca w ucho linia melodyczna w refrenie, do tego mogące się podobać, rozbudowane solo fletu, spinające całość kompozycji. Jeszcze muszę wspomnieć o „noquarterowo" brzmiących klawiszach i (tym razem rzeczywiście) kojarzącej się z Porcupine Tree partii gitarowej. Naprawdę kawałek, że palce lizać...
Są też utwory trochę nijakie. Na szczęście, mamy takowe tylko dwa; o ile „Rolled On Southern Blues” można na upartego jeszcze „przełknąć” głównie ze względu na przeplatające się przez cały utwór ciekawe floydowe frazy gitarowe, o tyle „Plain Truth” już nie jest w stanie zaskoczyć niczym pozytywnie, ani mdłym wokalem, ani samą melodią, a gitara brzdąkająca toporną frazę przez niemal cały utwór działa na mniej cierpliwego słuchacza niczym przysłowiowa płachta na byka.
Zespół, pomimo szumnych zapowiedzi, specjalnie się na rynku nie przebił. Z jednej strony nie ma się czemu dziwić; muzyka zaprezentowana na „Mainstream” nie jest specjalnie wybitna i nie na tyle zachwycająca, aby przysłowiowo „chwycić”. Z drugiej jednak strony chciałbym, aby chociaż raz na jakiś czas pojawiało się na rynku podobne wydawnictwo w którym młodzi muzycy prezentują coś więcej i coś nieco bardziej ambitnego, niż przeciętny chłam rodem z „Idoli”, „X Factorów” i innych tego typu pseudo-artystycznych programów.