To będzie doprawdy krótka recenzja. Amerykański Magnitude 9 popełnij drugą po debiucie - Chaos To Control płytkę utrzymaną w podobnym stylu. Mowa o mieszance progmetalu z powerem. Skład grupy również nie uległ zmianie. Widać panowie czują się doskonale w tym co grają. To oczywiście nic nagannego jeśli grają dobrze. A grają ?
Hm... taki typ muzyki trzeba lubić. Zasada jest formalnie prosta: konstruujemy piosenki charakteryzujące się ostrymi tempami, zgrabnymi melodiami i dużą dawką solowych popisów, gdzie prym wiedzie gitara lidera Roba Johsona doprawiona harcami klawiszowca Josepha Gleana - bardzo często muzycy ci stosują wariant popisów naprzemiennych w dość krótkich interwałach czasowych - żadne tam odkrycie. Rzecz jasna, piosenki takie nie rosną na drzewach - trzeba je umieć pisać, a także - drobiażdżek - trzeba je umieć zagrać na odpowiednim technicznym poziomie. Tego ostatniego nie sposób odmówić muzykom z Magnitude 9 - są fachmanami nie lada ciesząc uszy progfanów zakochanych w takim Symphony X, Threshold czy od wielkiej biedy Shadow Gallery. Do tego pierwszego właściwie też nie sposób się przypiąć - co kawałek to melodia zmuszająca stopy do przytupywania, głowę do miarowego "przytakiwania" :-), zaś pamięć do wprawiania usta w ciągłe podśpiewywanie pod nosem. Nie powiem żeby to nie było przyjemne, wręcz przeciwnie. Skoro uderzam w takie tony to wiadomo, że zaraz do czegoś się przypnę. No więc tak: mnie osobiście taka muzyczna formuła co nieco nudzi. Owszem, pierwsze dwa, nawet pięć przesłuchań jest nader miłych, niemniej później przychodzi znużenie doborem środków wyrazu, najzgrabniejsze zaś melodie potrafią stać się męczące. W porównaniu do debiutu muzycy przedstawili kompozycje generalnie dłuższe, tyle tylko, że formalnie równie ubogie. Nawet najdłuższy kawałek - blisko 10 minutowy Afterlife nie wykracza poza konwencję piosenkową z dużym dodatkiem popisów solowych - właśnie one decydują o ambicjach progowych, a powinno być przecie ciut inaczej. Kuleje także zróżnicowanie dynamiczne, ale w końcu jak power to power. Jest jeszcze jeden zgrzyt, który zresztą odbija się czkawką nie tylko Magnitude 9 - covery. Tym razem miast utworu lżejszego wzięto na warsztat kawałek stricte heavy metalowy - Flight Of Icarus Żelaznej Dziewicy. Zastanawiam się panowie po co ? Zagraliście to praktycznie brzmienie w brzmienie. Naprawdę lepiej zrobić sobie przerywnik w postaci albumu Piece Of Mind niż wysłuchiwać Corey'a Browna aż do przesytu naśladującego manierę Dickinsona. To przecież jawne nieporozumienie - udowadniacie tylko, że potraficie grać jak Iron Maiden własnej inwencji nie mając za grosz. Wielka szkoda. Dobra, już się zamykam z krytyką. W końcu mamy w ogólności do czynienia z bardzo fajnym, prog - power metalowym albumem. A ja jak zwykle wymagam za dużo.