Zadaje sobie czasem pytanie: ‘Czy tacy artyści jak Karlheinz Stockhausen, Iannis Xenakis, John Cage, lub młodsi Steve Reich, Klaus Schulze i Brian Eno, mieli świadomość tego jak ich eksperymenty i często bardzo poważne prace dźwiękowo-naukowe ustanowią pewne standardy czy idee w muzyce popularnej?’. Pytanie głupie, bo retoryczne. Podobnie jak pytanie o prawdopodobny stan dzisiejszej muzyki bez jednego z tych bądź co bądź myślicieli, pionierów ale i marzycieli.
Jest jednak coś w tych pytaniach, że chce mi się je zadawać, i za każdym wymyślać inne odpowiedzi w różnych konfiguracjach. Chyba po prostu lubię zastanawiać się nad przeznaczeniem, następstwem historii, lubię popuszczać wodzę fantazji, szczególnie kiedy słucham różnych artystów u których ewidentne słychać wpływy owych prekursorów.
Czy muzycy z Windy and Carl, czyli po prostu - basistka Windy i gitarzysta Carl inspirowali się dorobkiem wyżej wymienionych nazwisk? Trudno powiedzieć. Na pewno jednak trudno odparować argument jakoby bez na przykład Irrlicht Klausa Schulze, czy Sonatas and Interludes for Prepared Piano Cage’a w efekcie wielkiej machiny sekwencji zdarzeń, Windy i Carl nie byliby na przykład rybakami.
Dephts to płyta zdecydowanie ambientowa. Można by rzecz minimalistyczno-ambientowa gdyż wszystkie pojawiające się tu dźwięki zostały wygenerowane tylko przez gitary. Na szczęście, nie usłyszymy tu często tradycyjnego brzmienia tego ogranegodousrania instrumentu – podobnie jak we wczesnych nagraniach Klausa Schulze nie można było być pewnym że wszystkie dźwięki to organy elektryczne, a w wielu nagraniach Johna Cage’a nie można dosłyszeć się pianina, mimo że te wszystkie rytmiczne stukoty to nic innego jak nasz wielki zębaty znajomy. Mniejsza jednak o instrumentarium – liczą się nuty i brzmienia, a nie to skąd się one wydobywają.
Muzyka na Dephts może adeptom ambientu przypominać takie zespoły jak Flying Saucer Attack, Earth, Sun O))) czy Spaceman 3, gdzie główną rolę, dosłownie, odgrywa płynąca i często przesterowana gitara elektryczna. Jest jednak pewna nie taka znowu subtelna różnica. Brzmienie Windy i Carla jest przebogate w detale, a same kompozycje progresywnie i dynamicznie (jak na ambient) zmieniają swoje kształty - w przeciwieństwie do dosyć statycznych gitarowych częstotliwości Earth’a czy FSA.
Chwileczkę, przecież mówimy podobno o ambiencie – czyż nie każdy ambient jest z zasady statyczny i nic się w nim nie dzieje?
Nie zawsze. Szczerze jednak mówiąc rzadko udaje mi się słyszeć takie poruszające ambientowe symfonie, jakie znajdują się na płycie Dephts. Może nie wskazuje na to dosyć złowrogi początek płyty, ale to co dzieje się później można z powodzeniem określić jako... - ambientowe suity. Dryfująca transowa mieszanka momentami przypomina nawet (głównie podobnymi nutami nostalgii) przewalcowane Porcupine Tree z okresu Up The Downstair, gdzie indziej, szczególnie w krótszych fragmentach płyty, słychać wręcz popowe akcenty których nie powstydziłby się sam Kevin Shields z My Bloody Valentine. Ogromne wrażenie niesie ze sobą ostatni utwór, gdzie subtelnie tkane gitarowe pajęczyny zamieniają się w przepełnioną dziecięcą magią kołysankę z mamrotanym śpiewem.
Podejście Schulze’a, eksperyment Stockhausena, bogactwo Xenakisa, trans Reich’a, przestrzeń Eno – to może troszkę naciągane. Windy i Carl na pewno nie są oryginalni, na pewno też nie można nazwać ich prekursorami czegokolwiek, lecz to właśnie oni stworzyli jeden z najpiękniejszych albumów ambientowych jakie dane mi było usłyszeć. Zrobili to dzięki pionierom.
Więc czego w końcu dotyczy ta recenzja? Czy chodzi o owych pionierów czy o ambientowe duo? W pewnym sensie i o jedno i o drugie. Jedno nie mogłoby istnieć bez drugiego i odwrotnie, choć w warstwie ściśle muzycznej jedno drugiego raczej nie przypomina. Ocena 9 należy zatem i do pani Windy i pana Carla, ale też do wszystkich tych, dzięki którym w muzyce XXI wieku można wciąż znaleźć godne uwagi rzeczy nie ocierające się o schemat, i przede wszystkim poruszające duszę i ciało. Niech to będzie mój taki mały i trywialny trybut.
Wracając więc do jeszcze bardziej trywialnego pytania z początku. Wymienieni tam prekursorzy po prostu musieli się pojawić, prędzej czy później musieli – tak samo jak istnieć musieli inni, bez których ci pierwsi z kolei nie egzystowaliby. I tak dalej i tak dalej – na tym polega ewolucja. Prędzej czy później musiało do tego dojść. Ja jednak jestem szczęśliwy że doszło do tego akurat w takich a nie innych okolicznościach. Inaczej prawdopodobnie nie cieszyłbym się teraz płytą Dephts Windiego and Carla, choć z drugiej strony nie pisałbym też tych pseudo filozoficznych bzdur.