Tekstem tym chciałem zapoczątkować pewien cykl recenzji na Caladanie, mających na celu prezentację, chyba niezbyt dobrze u nas znanej, japońskiej sceny około-progresywnej, czy jak kto woli avant-progowej. Jeśli więc chroniczny brak czasu nie pokrzyżuje mi planów, to przez około dwa miesiące, cotygodniowo postaram się zawieszać tu kolejną recenzję. Zasady są proste: tylko po jednej płycie danego wykonawcy, subiektywnie wybranej przez gremium decyzyjne... czyli mnie. Oczywiście pozwoli to nam pokryć zaledwie niewielki wycinek tej przebogatej sceny, dlatego też teksty te należy traktować jedynie jako wstęp do dalszych, samodzielnych i mam nadzieję owocnych poszukiwań, czego też nam wszystkim życzę…
Zaczynajmy więc! Na pierwszy ogień idzie Ruins, duet założony w 1985 roku przez T. Yoshidę, wszechstronnego perkusistę i kompozytora, którego spokojnie można określić mianem człowieka-instytucji japońskiego undergroundu, uwikłanego w sieć rozmaitych projektów i kolaboracji, o których na pewno jeszcze postaram się tu napisać. Ruins mają na swoim koncie już kilkanaście wydawnict płytowych (w tym i koncertowe), przechodzili także kilka zmian składu (a konkretniej basistów), od początku jednak zachowując formułę duetu złożonego z instrumentów zwykle pełniących rolę tzw. sekcji rytmicznej - wyjątkiem jest płyta „Symphonica”, gdzie Yoshida wzbogacił brzmienie zespołu o klawisze i kobiece wokale oraz kolaboracje formacji z innymi muzykami np. Derekiem Bailey’em. Obecnie obok Yoshidy, Ruins tworzy basista Hisashi Sasaki, muzyk dysponujący dośc ciekawą techniką, dzięki której jego sześciostrunowiec często brzmi niczym nisko strojona, brudna i mocno przesterowana gitara.
Ogólnie rzecz biorąc muzykę tego duetu można określić jako szalone i powykręcane wariacje z pogranicza jazz-fusion i prog rocka, zagrane z punkową energią i przefiltrowane przez doświadczenia japońskiego noise. Brzmi dziwacznie? Taka też jest muzyka Ruins – niezwykła, niepowtarzalna i całkowicie nieprzewidywalna. :-) Mimo obecności tylko dwóch instrumentów, płyta zaskakuje natłokiem i bogactwem brzmień, nie dając słuchaczowi ani chwili na wypoczynek. Pełno tu ciekawych i zaskakujących podziałów rytmicznych, niespodziewanych zmian tempa, czy energetycznych jamów, a jakby tego było mało całość okraszona jest szalonymi wokalizami, śpiewanymi w wymyślonym przez Yoshidę języku. Dzięki swej muzycznej intensywności i niemal fizycznej namacalności dźwięków grupa została ochrzczona mianem „duo that sounds like an army”, które doskonale oddaje istotę jej twórczości. Jednakże mimo tej specyficznej wielobarwności muzyki Ruins, „Tzomborgha” zachowuje dużą spójność i zwartość, stanowiąc po prostu kolejną charakterystyczną płytę w ich dorobku. Niewątpliwie należy ona do tych bardziej przystępnych albumów duetu, głównie ze względu na dość czyste brzmienie i krótszy czas trwania. Bardzo ciekawie wypadają nawiązania do muzyki tradycyjnej, umiejętnie wplecione w szalone kompozycje zespołu. Swoistą ciekawostkę stanowią natomiast zaserwowane pod koniec płyty, dwa dośc niezwykłe i humorystyczne utwory. Zwłaszcza pierwsza z nich, gdzie w czasie trwania około dwóch minut zamknięto kilkanaście charakterystycznych motywów z twórczości Black Sabbath, może przyprawić o zawał serca miłośników tego zacnego zespołu. W podobny sposób potraktowano także dokonania Mahavishnu Orchestra, jednakże ze względu na specyfkę muzyki grupy McLaughlina, efekt nie jest aż tak radykalny jak w poprzednim wypadku… ;-)
„Tzomborgha” jest jak na razie ostatnim wydawnictwem Ruins nagranym w duecie i moim zdaniem także jednym z najlepszym w karierze zespołu obok „Hyderomastgroningen” z ’95 roku (jednakże słyszałem zaledwie pięć studyjnych nagrań grupy). Tym co obok niesamowitych umiejętności instrumentalnych i pełnej energii atmosfery najbardziej przyciąga do muzyki zespołu jest zdecydowanie jej nieprzewidywalność – szalone zmiany tempa i nastroju co kilkanaście sekund sprawiają, że nigdy nie wiadomo co usłyszymy za chwilę, dzięki czemu nawet po wielu przesłuchaniach płyty Ruins nie tracą na świeżości i witalności (choć trzeba przyznać, że większość ich krążków utrzymanych jest w tej samej stylistyce, tak więc zalecam stopniowe i nie za szybkie zapoznawanie się z ich twórczością). Nie jest to więc propozycja prosta i łatwo przyswajalna, myślę jednak, że miłośnicy grup pokroju King Crimson, czy Mahavishnu Orchestra powinni koniecznie sięgnąć także po albumy tej grupy.