Dzięki Tomkowi Beksińskiemu bardzo wiele zespołów z okolic neo-proga miało możliwość zaistnienia w świadomości słuchaczy. Szukał, wynajdywał zespoły z różnych części świata, ale głownie z Europy. Aż go to nie znudziło. To znaczy, dopóki nie znudziła go coraz bardziej sztampowa twórczość takich wykonawców. Jednak na samym początku lat dziewięćdziesiątych jeszcze nie było tak źle. Pewnej nocy usłyszałem jakieś dziwne średniowieczne zaśpiewy. Przeszło to w ciekawy prog-rockowy utwór, niebanalnie zaśpiewany, o specyficznym klimacie. Tak się zaczynała pierwsza płyta włoskiego Asgarda, zatytułowana "Gotterdammerung" czyli „Zmierzch bogów”. Muzyka na niej zawarta nie odbiegała może zbytnio od neo-progowych standardów, ale ze względu na swój niepowtarzalny klimat była czymś raczej wyjątkowym. Smoki, rycerze, drakkary, runy – klasyczne postacie i sztafaż z heroic fantasy. Ale nie znajdziemy tam klasycznych mięśniaków a'la Conan. Raczej Średniowiecze, chłód Północy, magia i mistyka. I muzyka, która jest dokładnie jak ta opowieść – wieje chłodem. To chłód północnych pustkowi, posępnych gotyckich zamków i klasztorów. Na pewno każdy, kto tej płyty słuchał zwrócił uwagę właśnie na wstęp – „Antiquum” – coś w stylu chorałów gregoriańskich, do tego jakiś klawisz i okazjonalne perkusjonalia. Nic tam nie jest napisane, że wykorzystali do tego utworu jakieś „fachowe siły” z pobliskiego klasztoru, wynika z tego, że zrobili to we własnym zakresie. Czyli pewnie głównie Francesco Grosso odpowiada za wszystkie te głosy. To w ogóle ciekawy wokalista, o łagodnym, nieco beznamiętnym, „nowofalowym” głosie, trochę podobnym do Stuarta Nicholsona, tylko, że od niego znacznie, znacznie delikatniejszym i spokojniejszym. „Antiquum” płynnie przechodzi w „Warriors Of The Ideal” i opowieść się zaczyna, od jednego z najładniejszych fragmentów na „Gotterdamerung”. Właśnie te połączone pierwsze dwa utwory i finałowy „…Voices” to moim zdaniem najlepsze muzycznie części tej historii. To jedna z tych płyt, które raczej trzeba słuchać w całości, bo poszczególne fragmenty słuchane ot, tak oddzielnie, wyrwane z kontekstu, takiego wrażenia nie robią. Z drugiej strony trzeba powiedzieć, że cała płyta zrobiona jest na ”jedno kopyto” – poszczególne utwory są podobne muzycznie, podobnie zaaranżowane, mają podobny klimat. Akurat w tym przypadku – nie szkodzi. One są jak kolejne rozdziały książki. Trudno w takiej sytuacji żądać, żeby się bardzo od siebie różniły. Poza tym – może i są podobne, ale monotonni na „Gotterdammerung” nie stwierdzam – od pierwszego zaśpiewu w „Antiquum’ do ostatniej nuty „…Voices” ta muzyka płynie i wciąga. Nie wiadomo kiedy mija te pięćdziesiąt kilka minut. Mimo to trudno mi nazwać debiutancki album Asgard dziełem wybitnym. Nie znajdziemy na niej utworów zapierających dech w piersiach. Ale ma ona swoją magię, swój niepowtarzalny klimat – jak wcześniej pisałem – wciąga. Bo to jest płyta, która powinna być odbierana i oceniana jako całość.
Mam do niej wyjątkową słabość. Kupiłem ją sobie jakieś dziesięć lat temu, na pierwszym koncercie Colina Bassa w Polsce i od tego czasu ślad kurzu nawet się na niej nie pojawił. Ba… Jest to jedna z częściej słuchanych przeze mnie płyt. Moim zdanie warto sprawdzić, jak sobie Włosi z Asgard wyobrazili czasy mitycznego chaosu, rozpadu i zniszczenia.
Trochę historii - Asgard powstał w połowie lat osiemdziesiątych, w Trentino, w północnych Włoszech. Kilka lat później udało im się nawiązać współpracę z byłym producentem Pink Floyd, Nickiem Griffithem. Nagrali wtedy kilka utworów, które trafiły na składanki „Italian Rock Invasion” i „Exposure ‘88”. Potem podpisali kontrakt niemiecką firmą WMMS, co zaowocowało w 1991 roku pierwszym albumem, właśnie „Gotterdamerung”. Tempo Włosi mieli zaiste niesamowite, bo w latach 1991-1993 wydali aż cztery płyty! Z czego dwie naprawdę bardzo dobre – debiut i „Esoteric Poem”. Kolejne dwie były moim zdaniem nieco słabsze (ale na progarchivach rating mają wysoki). Potem odszedł wokalista Fracesco Grosso i zespół miał kilka lat przerwy. W 2000 roku nagrał dobry album z nowym, Ivo Gallo. Od tego czasu brak jest namacalnych efektów działalności zespołu – ponoć panowie się kłócą. No trudno. Szkoda.