Choć klimat w naszym pięknym kraju stał się zdecydowanie bardziej przyjazny, do mych drzwi zapukała (nie)piękna pani zwana anginą, zaś ja, jak zwykle pełen kurtuazji, z uśmiechem na ustach otworzyłem jej drzwi. Najgorsze, na szczęście, już za mną, niemniej błogi urlop trwa dalej, a jak jest urlop, to jest kupa wolnego czasu. W sam raz tyle, żeby w końcu posłuchać muzyki, tak jak Pan Bóg przykazał, a więc w zupełnym spokoju, jednym tchem i w stu procentach skupionym. W takim razie, czemu to ja ostatnio nie poświęciłem należytej uwagi… A no tak! Nowy Massive Attack!
Pierwsza od siedmiu lat płyta Brytyjczyków to dzieło zupełnie inn… No cholera, nie tym razem. „Heligoland” nie pokazuje żadnego nowego oblicza Massive Attack, nie śmie zapuszczać się w rejony niezbadane, brak jej także sił na jakiekolwiek eksperymenty. Ale co z tego? Wkładam krążek do odtwarzacza, słyszę „Pray For Rain” i jestem kupiony. To samo ze „Splitting The Atom”, „Girl I Love You” czy „Psyche”. Niespieszne to kawałki, rzekłbym wręcz, że leniwe, a dzięki temu bardzo neurotyczne i wciągające. Podobnie brzmią pozostałe utwory. Część z nich, jak „Pray For Rain” na przykład, mają sporą dawkę luzu, „Atlas Air”, czy „Girl I Love You” są znowu bardziej depresyjne. Wszystkie dziesięć piosenek ma jednak niezaprzeczalną, wspólną cechę – cholernie mocno wbijają się do głowy. Jest to chyba zasługa prostoty i minimalizmu, podkreślających bujające syntezatorowe melodie czy charakterystyczne, jak zwykle świetnie dobrane, partie wokalne w wykonaniu między innymi Martiny Topley-Bird czy Damona Albarna.
Rzecz jasna najmocniejszym punktem „Heligoland” jest wyrazisty i mocno odczuwalny nastrój, do czego panowie już nas zdążyli przyzwyczaić. Tym razem jednak, jest on bardziej mroczny i, że tak to ujmę, szyderczy, momentami nieco ironiczny, czasem natchniony, czasem mocno wyluzowany, kiedy indziej znów depresyjny, a przy tym wszystkim bardzo spójny. No, chyba nawet troszeczkę za spójny i zbyt hermetyczny. Czego jak czego, ale jakiegokolwiek zaskoczenia ze strony „Heligoland” nie ma sensu oczekiwać – prędzej swoistej hipnozy i omamienia. 3D przyznał, że w trakcie prac nad krążkiem nie skąpiono sobie różnego rodzaju nielegalnych dopalaczy i to słychać. Bardzo, bardzo narkotyczna jest to płyta i w dosłownym znaczeniu mocno psychodeliczna. Co prawda krążą tu i ówdzie opinie, że to album, mimo wszystko, zdecydowanie poniżej oczekiwań, aczkolwiek podawane argumenty nie do końca mnie przekonują. Być może fakt, że jestem nafaszerowany antybiotykami tak wpływa na mój odbiór tego albumu, ale jednak wydaje mi się, że to po prostu kolejny, naprawdę wyborny krążek Massive Attack.
Pewnie, że „Heligoland” nie zapisze się złotymi zgłoskami w dyskografii Brytyjczyków. Nie musi. Wystarczy, że słucham tej płyty chyba już dziesiąty raz z rzędu, za każdym razem kiwam głową, lewą nogą i innymi częściami ciała w rytm muzyki, a przede wszystkim, że wciąż mam ochotę na więcej. Kurczę blade, „Heligoland” to chyba nawet uzależnia. Bez jaj, ci kolesie chyba w jakiś magiczny sposób dodali zielska do tych dźwięków, a ja, w związku z tym, jestem bardzo kontent.