Są recenzje, które po prostu się pisze i są takie, do których napisania stopniowo się dojrzewa nigdy nie będąc pewnym czy ów moment już nastąpił czy też jeszcze trochę trzeba poczekać. Czekałem długo...może nie dość, ale czuję, że dłużej nie powstrzymam tych wyrywających się na wolność emocji, które trzeba teraz ubrać w słowa... No to ubierzmy: Explorers Club to projekt Trenta Gardnera - lidera grupy Magellan. To on w czerwcu 1997 r. napisał wszystkie utwory, które układają się w jedną muzyczną opowieść - śmiem twierdzić, że mamy do czynienia z koncept - albumem ze ścisłej światowej czołówki. Muzyka to wartość najważniejsza, ale musi jeszcze ktoś ją wykonywać i tu dochodzimy do kolejnego niesamowitego atutu recenzowanej płytki - poziom wykonawstwa to absolutne mistrzostwo świata ! Dzieje się tak, oczywiście, za sprawą świetnie dobranego grona muzyków - prawdziwej śmietanki z kręgów szeroko rozumianego progresywnego rocka ze wskazaniem na progmetal.
Zacznijmy od sekcji rytmicznej: bębny obsługuje Terry Bozzio - stary wyjadacz związany niegdyś z Frankiem Zappą, później z U.K., można go też usłyszeć w dokonaniach The Lonely Bears, za bas odpowiedzialny jest Billy Sheehan (założyciel Mr. Big, brał udział w zespole Davida Lee Roth, w zespole Michaela Schenkera, w UFO), zaś składu dopełnia sam mistrz i pomysłodawca, jego brat Wayne oraz trzeci członek Magellana Brad Kaiser. Przechodzimy do wokalistów - tu też doborowe towarzystwo: Bret Douglas (Cairo), Matt Bradley (Dali's Dilemma), James LaBrie (Dream Theater, Mullmuzzler), D.C. Cooper (ex Royal Hunt, obecnie kontynuujący karierę solową) no i last, not least - T. Gardner. Ale na tym albumie nie wokal jest najważniejszy - to raczej królestwo wspaniałych, instrumentalnych solówek stwarzających niepowtarzalny klimat - prześledźmy kto też udziela się na tym polu. Na pierwszy ogień idzie sam John Petrucci (Dream Theater) - to właśnie tego pana słychać najczęściej i jego gitara sprawia, że wyśmienite kompozycje Trenta Gardnera zostają obficie podlane brzmieniem i błyskotliwą techniką spod znaku Teatru Marzeń. Kolejny wielki to Steve Howe - chodząca legenda progresywnego rocka, członek Yes - czarujący nas dźwiękami akustycznej gitary. Dalej następują: Derek Sherinian (ex-DT, Planet X) - klawisze, T. Gardner - obok klawiszy używający puzona, James Murphy (Death, Obituary, Cancer, założyciel Disincarnate, tworzący też solo z gościnnym udziałem m.in........T. Gardnera) - gitara, Michael Bemesderfer - flet i wind controller, Frederick Clarke - nylon string guitar i wreszcie Matt Guillory (Dali's Dilemma) - klawisze. Ufff - naprawdę silna grupa pod wezwaniem - sami przyznacie. Czas wreszcie na kilka słów o samej muzyce - bo to, że mnóstwo tu solówek i że króluje gitara Petrucciego to już wiemy. Moim zdaniem Age Of Impact w dużym stopniu nawiązuje do genialnego debiutu Magellana - Hour Of Restoration. Czuć tu tę samą kompozycyjną manierę, tę samą żywiołowość i pewnien nieustający pęd do przodu - małym wyjątkiem wydaje się być Impact 2 - to najspokojniejsza, (co nie oznacza, że do końca spokojna :-) - bardzo klimatyczna, niezwykle piękna kompozycja albumu wspaniale odśpiewana przez Matta Bradleya. Ale już następna z połączonych ze sobą w jedną całość propozycji mistrza - Impact 3 wyraźnie nawiązuje swym początkiem do stylu debiutu. Podobnie końcowy Impact 5 - gdzieś od 5 minuty - wraz z głosem Trenta, pojawia się owa rozpędzona, miarowo sunąca do przodu, magellanowata maszyna oddająca następnie pole wszędobylskiej gitarze Petrucciego, który wraz z szalejącym na bębnach Bozzio funduje nam oszałamiający finał oszałamiającej płyty. O pozostałych utworach nie ma szczególnego sensu się rozpisywać - to wciąż rasowy - ciężki, szybki i odpowiednio skomplikowany, a przy tym nawiązujący do swych korzeni Magellan, bardziej wszakże ciążący w stronę gitar niż klawiszy. Z drugiej strony fragmenty lżejsze i refleksyjne nie ograniczają się jedynie do Impact 2 - na tym krążku jest po prostu wszystko i to w znakomicie dobranych proporcjach ! Czy mamy więc do czynienia z albumem doskonałym ? Sądząc po dotychczasowych recenzjach jakie zebrał - raczej tak, ale ja przewrotnie postaram się odnaleźć jakieś słabsze punkty - a nie jest ich dużo. Na plan pierwszy wysuwa się brzmienie - zanadto matowe - nastawione na niższe tony kosztem wyższych, idąc dalej - nie wszystkie partie solowe mogą budzić zachwyt (co nie oznacza że są słabe !) - dotyczy to Jamesa Murphy w Impact 1 oraz zwłaszcza Steva Howa w Impact 4 - naprawdę posłuchajcie sobie tego ostatniego pana w dokonaniach Yes z ostatnich lat - że wspomnę tylko cudowną suitę That, That Is - do tamtego poziomu to jednak trochę brakuje....- nie wspominając już o takich dawnych perełkach jak np. Mood For A Day. Ale to oczywiście czepianie się szczegółów - mamy przecież do czynienia z dziełem prawdziwie wybitnym - wyznaczającym poziom do jakiego powinien dążyć progmetal jeśli chce być muzyką świeżą i prawdziwie porywającą. No i mamy Trenta Gardnera w szczytowej, kompozycyjnej formie - oby tak dalej... A teraz wszyscy na kolana i słuchać !