Dobrze jest mieć tę swoją kapliczkę. Dobrze podczas męczących upałów móc przysiąść w miłym cieniu uświęconego zagajnika, wsłuchać się w szemrzący obok strumyczek kryształowo czystej i zimnej wody, zapatrzyć się w ikonę i te kilka płytek pod nią. A jeszcze lepiej móc posłuchać którejś z nich. To już szósty krążek do małej kolekcji, zaś siódmy nadchodzi wielkimi krokami.
Nic nie poradzę na to, iż w obliczu muzyki Trenta Gardnera kompletnie tracę krytyczny zmysł na rzecz szczenięcego wręcz zachwytu na widok pęku kolorowych baloników. Nic nie poradzę i wiele mnie to nie obchodzi - ważne, że do trzech pierwszych płyt Magellana, do Leonardo i do pierwszej odsłony Klubu Odkrywców dochodzi odsłona druga. Dziś bowiem będzie mowa o Raising The Mammoth. Przed nami w całej okazałości piękny i dostojny, powołany do życia diabelską iście sztuczką, progresywny Mamut. Urządźmy sobie bezkrwawe łowy, zapolujmy na niego i spróbujmy w miarę ładnie opisać tak wspaniały fenomen. Cukier wraz ze śliną kapie z moich ust - łyknę trochę uroczo gorzkiego browarku - może text uczynię przynajmniej odrobinkę strawniejszym.
W porównaniu do poprzednika - Age Of Impact - obecne dokonanie wykazuje spore i zupełnie zamierzone różnice, gdyby było inaczej srodze bym się zawiódł. Nie wkracza się dwa razy do tej samej rzeki (no prawie nie wkracza) zwłaszcza z Klubem Odkrywców - nawet jeśli nazwa formacji brzmi z lekka bufonowato - tak zwane granie progresywne (czy regresywne - mała różnica :-) jest z definicji skażone pompatycznością zamysłu. Dobra, dość tego lania wody i słów (chciałbyś Dobasie :-))
Ekipa jaką Trent zebrał w 2002 r. wygląda chyba ubożej niż skład sprzed czterech lat. Mniej nazwisk, ale potencjał podobny. Omawiając Raising The Mammoth nie można się kierować jedynie porównaniami do Age Of Impact i twórczością Magellana, niezwykle ważną rolę odgrywa tu również solowe dokonanie Steva Walsha - Glossolalia, podczas nagrywania którego wokalista Kansas i Trent wybitnie przypadli sobie do gustu jako muzyczni współpracownicy. Właśnie to zaowocowało wyborem Steva będącego głównym głosem na recenzowanym krążku. W uszy od razu rzuca się też brak Johna Petrucci ze swoją zacną i dość wszędobylską na EC1 gitarą. Mówiąc w największym z możliwych uproszczeń - brzmienie EC2 w warstwie instrumentalnej bardziej ciąży ku klawiszom niż gitarze, zaś w warstwie wokalnej bardziej ku Walshowi niż Jamesowi LaBrie lub samemu Gardnerowi. Pomijając, co oczywiste, postać Maestro popularny Serek reprezentuje weteranów z Age Of Impact. Obok niego wypada wymienić chodzącą legendę czyli Terry'ego Bozzio. Reszta to nowe twarze - nowe dla tego projektu bo goście należą do muzycznej śmietanki znanej od dawna. Nie przesadzam - w końcu odpowiedzialny za bas John Myung to składnik piątki inżynierów techniki z Teatru Marzeń, gitary obsługują w kolejności włożonej pracy - Marty Friedman (Megadeth tudzież twórczość solowa) - pan głównie prowadzący, Gary Wehrkamp (Shadow Gallery, projekty Arjena, Mullmuzzler) - pan bardziej rytmiczny tudzież Kerry Livgren (Kansas) - pan bardziej akustyczny. Na klawiszach uzupełnia Trenta Mark Robertson z Cairo (uzupełnia to eufemizm bo potrafi też przejąć "pierwsze skrzypce", do czego dojdziemy). Na finałowym Gigantipithicus usłyszymy też obsługujących dodatkową gitarę oraz bas - Jeffa Curtisa i Hala Stringfellow Imbrie (ten ostatni to muzyk Magellana z dwóch pierwszych albumów).
Przejdźmy wreszcie do bardziej konkretnych zachwytów a propo naszego Mamuta. Płytka niby to składa się z dwóch długich odsłon (w tym pierwszej podzielonej na trzy części) natomiast technicznie rzecz biorąc stanowi kompozycję ułożoną aż z 44 krótkich kawałków - chyba Trentowi nieco odbiło z tym uprzykrzaniem życia piratom, acz z drugiej strony można się pobawić funkcją random na odtwarzaczu z dość tyleż radosnym co frapującym skutkiem. No nie, jeszcze ktoś gotów mi wmówić, iż zachwycam się awangardą - przynajmniej tą realizacyjną :-)
Passage To Paralysis cechuje quasi - symfoniczne intro o dość dzikim wydźwięku bliskim atmosferą bardziej podniosłym fragmencikom wczesnej twórczości klasyków kameralistycznego rocka z Univers Zero, niemniej to ledwie jakieś 44 sekundy. Następująca po nim równie niespokojna partia chóralna wprowadza nas w to właściwe już brzmienie. Ze względu na mnogość charakterystycznego wokalu Walsha kompozycja ta może w pewnym sensie kojarzyć się z dłuższymi formami Glossolalii takimi jak Smackin' The Clowns czy Kansas, na których Trent odcisnął przecież swoje znaczące piętno. Dość ciężkie, gęste, nawet mroczne jak na standardy Mamuta granie z kilkoma świetnymi wejściami Friedmana i całą masą pomysłowych, klawiszowych solówek. Kwadrans wciąż zmieniającej się muzyki mija bardzo szybko, choć nie są to dźwięki łatwo przyswajalne na pierwszy rzut "ucha". Dużo tu skomplikowania formy, dużo cyberiady, a nawet dużo odpychającej dla wielu duszności. Passage To Paralysis ma w sobie wiele przestrzeni, tyle że trzeba ją dostrzec poprzez unoszące się opary technikaliów. Walsh i Trent śpiewają o problemie człowieka osaczonego przez pytania o prawdziwe, życiowe wartości - wartości, które stracił z pola widzenia - Maestro z pewnością był w złym nastroju kiedy pisał te słowa.
"How did I ever get here? How do I make a change? How do I find peace here?
Prevent disaster, annihilate this plague, a principle motion, my procession is vague,
my soul stirs a brew of redemption that is lost, I awake from a stupor
and realize the cost, now I realize the cost, now I realize the cost is great,
and I wait for reason to stay, my God."
My God, ależ mi się to wszystko podoba. Wspomniany Passage z pewnością może się kojarzyć również z Fate Speaks z Age Of Impact - podobny jest tu, trochę Yesowski sposób, artykulacji wyrazów na tle muzyki. Czyli nieco wody z raz przekroczonej rzeki zostało w butach.
Broad Decay stanowi wyraźne uspokojenie. Według słów Trenta to rodzaj ballady, heh, biorąc pod uwagę całokształt Mamuta pewnie coś w tym jest, niemniej specyficzna to ballada. Mroczna w wyrazie, floydowska (Gilmour) w brzmieniu, Walshowska w wokalnej interpretacji - znów kłania się Glossolalia z tych bardziej spokojnych momentów. Czasami kompozycja wydawać się może wręcz przynudzającą bo w dużej mierze postawiono tu na jednostajność klimatu. A jednak... a jednak do fanatyków co budują kapliczki trafia, i to jak! Jest niczym górski strumień oglądany na pewnym odcinku - niby widzimy całość i wiele zaskoczyć nas nie może, ale też wcale zaskoczenia nie pragniemy - wystarczy nam siedzenie i wsłuchiwanie się w odgłos szemrzącej wody. Posiedzę, poczekam i po prostu będę tam dla Ciebie, tak, będę tam dla Ciebie, będę tam, będę tam dla Ciebie, będę tam...
Jesteśmy wszyscy kręgowcami, nieprawdaż? No to posłuchajmy Vertebrates. Sam początek to przetworzone echa Gladiatora w zawiązaniu The Battle, zaś ta akustyczna gitara wychodzi spod dłoni wspomnianego Kerry'ego Livgrena. Po Trencie szybko pojawia się głos Jamesa LaBrie i zaraz dość trochę pachnie nam to echami Leonardo. Bleh - powiedzą jedni - wtórność, wow - powiedzą inni - znów Serek w akcji, koniecznie trzeba posłuchać. Powiem i bleh i wow jednocześnie, pewnie dlatego, iż mimo wrodzonego uprzedzenia co do powtórek nie potrafię wykorzenić z serca szczerego oddania dla opowieści o Wielkim Człowieku Renesansu. Ta kompozycja zdecydowanie reprezentuje bogate królestwo mamucich, klawiszowych podróży. Umiarkowane tempo nastawione jest właśnie na wydobywanie syntezatorowych sztuczek. Koronkową akcję zarezerwował tu sobie nie Maestro, lecz Mark Robertson, natomiast finalna partia gitary tudzież wyczyny Terry'ego pachną mi taką minimalistyczną powtórką wielkiego zakończenia Age Of Impact. No panowie odkrywcy, czy te nasączone wodami minionej rzeki buty aby za bardzo nie zaczynają Wam ciążyć? :-)
"I challenge you to challenge me in a test of truth and free will" - słowa brzmią jak
echa Test Of Wills,
"I'd like to speak the truth, if you don't mind, I need to get this out, I better
do this quick while there's still some time, well?
You need to hear this straight, if you don't mind."
Prostolinijność i szczerość. Dear God, I'm simple man with simple words to say - śpiewał dawno temu Midge Ure. Czyż nie dla tego warto żyć? Dla prawdziwych wartości i prawdziwego człowieczeństwa, takiego, który reprezentował Marek Kotański, którego śmierć głęboko wstrząsnęła człowiekiem tworzącym w wieku 13 lat łańcuch czystych serc w Tychach? O, zapewne, zapewne.
Słowa oddały swoje i milkną, ale muzyka jeszcze nie. Jeszcze ponad 21 minut drugiej odsłony Mamuta. Trent śmiał się, że to typowa kompozycja, kiedy progresywny zespoł za bardzo nie wie kiedy przestać grać. I na nasze szczęście dobrze, że nie wie kiedy przestać. Mógłby grać daleko dłużej.
Gigantipithicus dzieli się na dwa główne fragmenty. Pierwszy stanowią tracki 28 - 35, drugi od 36 do 44 (dociekliwi mogą sobie wyodrębnić więcej części). Jednej cechy odmówić tu nie sposób - różnorodności. Motywy i brzmienia zmieniają się niezwykle często, a jednak ten zlepek 17 odmiennych kawałków ma ręce i nogi. To na pewno jedno z najlepszych instrumentalnych dokonań jakie ostatnio zdarzyło mi się słyszeć. Nie znaczy to wcale, że Trent skomponował utwór nie-Trentowski, wręcz przeciwnie - jego styl od razu rzutuje na całość materiału - ja to nazywam ową miarowo sunącą po klawiszowych torach magellanowatą maszyną. Tempo tej jazdy jest co najwyżej umiarkowane - styl Hour Of Restoration to już na pewno pieśń przeszłości. Z pewnością wychwycić można echa Apparition z Leonardo (33 i 34) czy Age Of Impact (28), ale także wirtuozerię Friedmana (29) i sympatyczny jazz-roczek (32, 40). 35 to znów bardziej pierwsza odsłona Klubu Odkrywców, niemniej nie zamierzam zanudzać Was komentarzem do poszczególnych tracków - nie o to w końcu chodzi, lecz raczej o podkreślenie zacnego kształtu całości. Zaakcentujmy więc jeszcze tylko patataj-patatajową motoryczność 39 tudzież śliczny oniryczno-Pink Floydowski finał na 44. W ten sposób minęło nam ponad 21 minut, doprawdy dziwnie krótkich i wielce pięknych.
Rozbuchana zrobiła się ta recka, więc podsumowanie będzie zwięzłe. Mamucisko to kawał dobrej, momentami natchnionej roboty. Są ludzie, którym wciąż chce się wracać do uznanych wykopalisk, a nawet czynić więcej. Nie wiem w jaki sposób Maestro dotarł do genetycznego kodu zapomnianego, progresywnego behemota, w jaki sposób go zmodyfikował i wreszcie - w jaki sposób powołał bestię do życia. Ważne, że możemy się nacieszyć widokiem tej dostojnej, pięknej istoty. Kto oglądał Wędrówki z bestiami ten ma przed sobą ostatnią - tym razem muzyczną część dokumentu. Czas na dokument.