Czasami na rynku muzycznym pojawiają się niespodzianki w postaci płyt, które mimo, ze nie są jakimiś wielkimi wydarzeniami na skalę światową, potrafią nieźle zamącić w głowie bardziej wyczulonego słuchacza. Ja sam nie przypuszczałem, że siadając do odsłuchu jednego z reprezentantów węgierskiej sceny muzycznej odkryję płytę, która na całkiem długi czas mną zawładnie. Taką właśnie jest płytka zespołu Nemesis. Przydałoby sie tu zapytać, co to jest właściwie ten Nemesis i skąd się wziął. Po pierwsze z Węgier, czyli kraju, ktory raczej nie słynie ze znakomitości muzycznych, może prócz Liszta. Ale to zupełnie inna bajka przecież. Nemesis reprezentuje bardziej agresywną muzycznie stronę węgierskiej sceny rockowej i choć wszyscy myslą pewnie, ze to kolejny prog-metalik, to takiemu postrzeganiu tematu trzeba zaprzeczyć, gdyz Nemesis to po prostu grupa rockowa. A że ich muzyka ma naleciałości art czy prog rocka to już inna sprawa. Tak naprawde jest to nawet ta cięższa odmiana rocka – czyli hard rock/heavy metal. No i tu jest pies pogrzebany, bo pewnie w tym momencie ludziska sobie połączą tegoż art bądź proga z metalem. A co to daje, nie trzeba nikomu powtarzać. Ale nie...nie jest to prog metal!!!
To nie jest progmetal!!! Czytajcie dalej. Nie odchodźcie!!!!
No dobra, Ci co mieli odejść i tak odeszli. Mam nadzieję że większosć jednak została i czyta dalej. I Ci bardziej cierpliwi i wyrozumiali powinni na tym czytaniu zyskać więcej niż Ci co sobie poszli. No dobrze, wiec startujemy...
Najpierw dość tajemniczo...jakby zamyślona, troche melancholija muzyka...a zaraz potem gitary na przemian z klawiszami rozpoczynają monumentalny Reality’s Door. Niby nic specjalnego...tyle razy już to słyszeliśmy...ale jest tu coś innego niż zwykle. Tu jest muzyka. Przez duże M. Piękna melodyka na pierwszym miejscu. Zaraz za nią można dostrzec, że mimo całego monumentalnego brzmienia jest w tym utworze świetny, hard rockowy drive, ktory sprawia, że ciało zaczyna wymykać się spod kontroli. Ale do czasu...w środku przychodzi ukojenie i.....pierwsza solówka, soczysta, znów tylko, albo aż rockowa, nie żadne łamańce, tylko czysta klasyka. Chyba mało kto tak juz gra w tej chwili metal.
Muzyka staje się bardziej niespokojna, przywodząc nas do finału z piękną partią klawiszy pod koniec utworu. Opening act przedniej marki… I ta gitara na końcu... płynąca i delikatna.... jestem pod wrażeniem... Ciekawe co będzie dalej....
Dalej będzie Predestination. Od poczatku motoryka. Zaczynają sie rwane, niespokojne partie gitary. Niczym złagodzony thrash, nowoczesne brzmienie potęgują instrumenty klawiszowe i cała muzyka znów zaczyna płynąć. Linię melodyczną tworzą tu wokale...to jeden z najlepiej zaśpiewanych utworów na płycie. Ten kawałek nie jest wybitny, ale jest świetnym rockerem, ciężkim, motorycznym i z odpowiednia dynamiką.
Ale dośc o tym bo zaczyna się Four Mirrors. To jest piosenka, po prostu piosenka, ale czy to umniejsza jej wartość? Delikatny śpiew Zoltana Kissa wprowadza w zamyślony nastrój...This is the End...Everywhere Mirrors...You are not alone.... niepokój, tempo wzrasta, zaczyna się jad...orientalne brzmienie klawiszy znów potęguje brzmienie. Keyboards please... troche tu Sheriniana, trochę Marillion...ale znów melodia na pierwszym planie...urzeka....i tak już do końca, niby nic wielkiego a jednak coś wielkiego....Końcówka to znów naleciałości wielkiego Marillion i dobrze bo to wprowadza złagodzenie przed nastepnym punktem programu....
Eden? Prawie 10 minut... nadchodzi mrok...ciemność.... to preludium do zaczynającej się....dynamiki! Heavy metal jaki najbardziej lubimy, taki korzenny, klasyczny tyle że z nowoczesnym brzmieniem. Pochody gitarowo klawiszowe przechodzą w ciężkie i powolne, wręcz walcowate, zahaczające o doom klimaty. Rozwinięcie na wiele głosów jest genialne. I tak przez dużą część utworu. Nastrój potęguje interpretacja wokalna, ciągnięta od dołu ku górze, której tak naprawdę nigdy nie osiąga. Góra wokalna w tym kawałku to średnica i tylko średnica, raz śpiewana, raz melodeklamowana. Bez niepotrzebnych zapiewów. Troche łamańców pojawia się w jakiejś 7-mej minucie, ale na tyle niewiele, że nie budzi to jakichś negatywnych skojarzeń. A to tylko dlatego że zaraz potem pojawiają się piekne melodie klawiszowe i doomowaty walec. Czyli to co tygryski lubią najbardziej... Jeszcze tylko troche przepychanek instrumentalnych w końcówce i mamy nastepny utwór czyli...
Faith...to krótka instrumentalna, melancholijna miniaturka muzyczna...cos na kształt Mistrza Satrianiego...dźwięki sobie płyną spokojniutko, wolniutko i milusio....przechodząc w dwuczęściową suitę Eternal Circle, rozpoczynającą się mięsistym basem... i ciężkimi gitarami rozpłaszczającymi wszystko dookoła. Świetne brzmienie i naprawdę potężna produkcja domagająca sie basowych kolumn, czynią z pierwszej części, zatytułowanej Journey with Light, jeden z lepszych fragmentów płyty. W zasadzie cały kawałek to przeplatanka ciężaru i orientalizmów z delikatnością i melancholią, której w muzyce Nemesis można znaleźć całkiem dużo. Ale przede wszystkim potęga....środka utworu nie powstydziłaby się nawet Anathema ze swoim brzmieniem. Zupełnie inaczej niż w drugiej części – Dismal Sorrow. Tym razem delikatnie i spokojnie. Ale to tylko fragment....bo dalej jest znów, który to już raz...powolnie i z „mozołem”. Ten utwór jest chyba najbardzej art/progresywny, dużo tu zmian tempa, różnorakich klimatów i naleciałości, struktura jest natomiast klasyczna, czyli budowanie nastroju, punkt kulminacyjny i wyciszenie....by przejść w heavy metalowy Escape. Jego początek to niestety najsłabszy punkt płyty, troche sie nie wpasował w tę całą strukturę krążka. Dopiero w drugiej części utworu coś się zaczyna dziać. Pierwsza to niewypał koncepcyjny, niestety.
A co na zakończenie? Na zakończenie dostajemy węgierski utwór ludowy pod wiele mówiącym tytułem „Viragenek”. Zoltan śpiewa przy akompaniamencie wszelakiej maści insrumentów klawiszowych. Przypomina mi się zespół After Crying ze swoimi węgierskojęzycznymi utworami, który to zawsze wywoływał u mnie mieszane uczucia. Tu jest podobnie, ale o dziwo, to mi sie podoba. Bynajmniej nie dlatego, ze nie chcę złego słowa o tej płycie napisać. Po prostu Viragenek to ładna piosenka zaśpiewana w nieco dziwnym, żeby nie powiedzieć egzotycznym języku.....hey tulipan...tulipan.....tylko to jestem w stanie zrozumieć.... ale mimo tego czuję że tekst mówi o przemijaniu, taka jest też muzyka.... sprawiająca że chcę wrócić do niej jeszcze raz i jeszcze.... i wracam, Nemesis gości u mnie bardzo często ostatnio.... i bedzie gościł jeszcze nie raz..... a teraz wraz z burzą i śpiewem ptaków żegnam się, życząc tym co dotrwali do końca miłego słuchania....