Czym jest piekło? Czy jest ono miejscem, w którym przebywają dusze umarłych grzeszników potępionych za swe czyny? W eschatologiach religii uznających życie pozagrobowe, tak właśnie jest. Myślę jednak, że według zespołu Venom jest zupełnie inaczej. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie po wysłuchaniu ich ostatniego albumu, który nazywa się po prostu… „Piekło”.
Kiedy zasiadałem do tej płyty, miałem duże nadzieje, że muzyka zespołu Venom porwie mnie, przeniesie do istnego…piekła. Jak się stało? W zasadzie to zależy od tego, co rozumie się przez słowo „piekło”. Myślę, że w porównaniu z tym, co widział Dante w „Boskiej Komedii”, to piekło widziane oczami zespołu Venom jest prawdziwą sielanką. Liczyłem, że chłopaki będą mnie wprost spalać razem z fotelem, na którym siedziałem podczas sesji z tym albumem. Tymczasem mój fotel, jak mniemam, zasnął gdzieś tak w połowie płyty, a ja sam musiałem walczyć i przebijać się przez gęstą warstwę tego albumu. Zero ognia, dużo śmiechu. Niestety za często. Czasem już usypiałem, czasem chciało mi się tylko smiać. Dlaczego aż trzynaście utworów? I tu chyba powoli zaczynam rozumieć koncepcję tego albumu. Męczy niemiłosiernie. I to w ten właśnie sposób mamy poczuć, że jesteśmy w piekle? Zdecydowanie lepiej byłoby, gdyby to muzyka mnie tam zabrała. Muzyka jednak nie zabrała mnie ani do piekła ani nawet do czyśćca. W niebie też na pewno nie byłem. Myślę, że miejscem moich doznań podczas „wspaniałej” przygody z tą trucizną, byłby po prostu senny świat. Ale jednak nie. Trzeba walczyć do końca i bić się po kolei z każdym utworem. A przy liczbie aż trzynastu…nie było łatwo.
Bezsensem byłoby opisywanie wszystkich kawałków po kolei, ale pokrótce omówić je wypada. Tak więc po pierwszych dwóch (niezwykle słabych) kompozycjach, nadchodzi czas na pierwszy plus albumu. W trzecim utworze, zatytułowanym „Hand of God” mamy całkiem niezłe, choć bardzo krótkie, solo. Potem mamy niezły riff w „Fall From Grace”. Niezły. Tak naprawdę jednak, w zestawieniu z dość śmiesznie śpiewającym wokalistą, wypada co najmniej dziwnie. Słabo broni się kompozycja tytułowa, o ile w ogóle się broni. Zamiast piekła otrzymujemy tu coś między walcem a sardynkami w puszce (sam do końca nie wiem, co może powstać w przypadku takiej fuzji). W kolejnych trzech kawałkach otrzymujemy receptę na zasypianie, ale tylko po to, aby zaraz mieć do czynienia z najciekawszym tytułem albumu. „Kill the Music”, bo o nim mowa, to tytuł bardzo adekwatny do tej płyty. Pozostaje nam przetrwać jeszcze cztery kawałki. Dzięki Bogu, nie są aż tak długie. Oczy powoli się zamykają…, nawet nie tak powoli… ale jedziemy dalej. W zasadzie to momentami mam dziwne skojarzenie z zespołem Motorhead. To bardzo dobra kapela, jednak w przypadku zespołu Venom to nic chwalebnego. Po słabym „Evilution Devilution” czas na „Blood Sky”. Tu wokalista przechodzi sam siebie. Można słuchać i śmiać się bez końca.:D Następnie otrzymujemy absolutnie beznadziejne i równie śmieszne „USA For Satan”. Po raz kolejny zabawny wokal, do tego w refrenie dochodzi chórek rodem z…piekła? Na koniec „Dirge/Awakening”, czyli coś w rodzaju instrumentalnego outra. Może to i lepiej, bo już nie miałem ochoty wysłuchiwać wokalnych popisów pana o pseudonimie Cronos.
Piekło ma się źle. W zasadzie to album ten brzmi tak, jakby wszystkie dobre pomysły metalowe zostały na tej planecie już wyczerpane. Coś takiego jakby Venom pozbierał ochłapy i zlewki, po tym co już było i „ulepił” swoje piekiełko. Ciężko było przebrnąć, ale łąpiąc się minimalnych zalet tej płyty, jakoś doczłapało się do końca. Jestem jednak przekonany, że Szatan po wysłuchaniu tego naprawdę bardzo słabego albumu nigdy nie wpuści chłopców z Venom do piekła. Za tę płytę brytyjskie trio powinno po prostu trafić do…nieba?