“The Helpless” zespołu Grendel to typowa produkcja Lynx Music – od muzyki poprzez produkcję, na szacie graficznej i stronie edytorskiej kończąc (ładny, chociaż dość skromny digipack). “Znakiem firmowym” Lynx Music jest również bardzo staranna produkcja wydawanej muzyki (powiedzmy, że czasami zbyt sterylna), no i debiutowi Grendel pod tym względem nic zarzucić nie można. A sama muzyka z okolic neo-prog-rocka, czyli też zgodnie z polityką programową Lynx Music.
Co może się na tej płycie podobać - to wszystko, co jest związane z ze sprawami technicznymi. Produkcja – wiadomo. Kramarski i wszystko jasne. Same aranżacje nie tak całkiem neo-progowe, bo mamy do czynienia z lekką dominacją gitary. Wiadomo – lider – gitarzysta (znacznie z niego lepszy gitarzysta niż wokalista). Gra z wyczuciem, stylowo. Dba o ducha tej muzyki, a nie epatuje technicznymi sztuczkami.
Ustaliliśmy, że płyta ładnie wygląda i ładnie brzmi. Co z zawartością? Kiedyś pisałem przy okazji pierwszego Gallahada, że neo-prog to gatunek wymagający przede wszystkim dla wykonawców. Zdecydowanie łatwiej być którąś tam kopią Porcupine Tree, albo Dream Theater, łatwiej mało kumatego słuchacza zrobić w bambuko nawijając mu muzyczny makaron na uszy, wmawiając, że te dźwięki, które słyszy są “ambitne” i “uduchowione”. Neo-progom znacznie gorzej, tu liczy się konkret, trzeba być i dobrym kompozytorem i pomysłowym aranżerem. Bo inaczej przyjdzie taki, co zna wczesne płyty, na przykład Marillion, IQ, Twelfth Night, albo nawet co lepsze Pendragonu i się zapyta dlaczego tamte piosenki są fajniejsze? Dlatego nie ma lekko. Właśnie - piosenki. Bo neo-prog to głównie piosenki. Gitarowe solówki i klawiszowe ornamenty to didaskalia, a suity to raczej margines. Liczy się temat przewodni, to co słuchacz zapamięta. I nie ma znaczenia, że utwór ma tak z dziesięć minut. Ale zwykle ma mniej.
“The Helpless” najkrócej można charakteryzować tak - dobrze zagrany i dobrze nagrany, rzemieślniczo poprawny neo-prog. Czyli raczej przeciętny. Słuchałem tej płyty bez większych emocji. O tu jaka ładna gitara, jakie ładne klawisze, o niezła melodia – i tak do końca. Jeżeli Grendel taką muzykę chcą porwać tłumy – to gwarantuję – nie porwą. Najwyżej załapią się na komentarze – ładne, miłe, niezłe. Też powiem miłe, niezłe. Całkowicie uczciwie i bezinteresownie. Nie musi mi zespół browara stawiać. Trochę ta muzyka bezwyrazista, za nastrojowa, za spokojna. Za mało różnorodna, żeby mogła przebić się przez mury progresywnego getta. Sebastian Kowgier – wokalista też mógłby śpiewać bardziej energicznie, z większym zadziorem. Mógłby, bo umie – tak jak na przykład w finale “Matter of Time” i w tytułowym. I dlaczego cała płyta nie może być jak właśnie tytułowy? Tylko tam czuje się odpowiednią pasję i energię, zaangażowanie emocjonalne. Reszta – jakby odcedzono sztukę od uczuć, a jeżeli jakieś są, to najczęściej płaczliwa, depresyjna melancholia. Wiem, że to modny trend w światku progresywnym - anemia w domu i zagrodzie. Pseudoromantyczne klimaty jak ze sztambuchów egzaltowanych podlotków, w stylu świątyń dumania. Mnie trudno będzie na to złapać. Z drugiej strony coś na pewno w tej muzyce jest. Co? Właśnie to “coś” – nie do określenia, nieuchwytne. Gdyby było uchwytne, nie byłoby tym “czymś”, tylko czymś bardziej definiowalnym. Coś co sprawia, ze Grendelom jednak opłaca się kibicować, bo mogą jeszcze w przyszłości czymś ciekawym zaskoczyć.