Byłem na tym koncercie. Pamiętam ten chłodny, jesienny wieczór, bo wreszcie udało mi się obejrzeć koncert SBB. Jakoś wcześniej w swoich koncertowych wojażach Józefa i spółki nie udało mi się zobaczyć w akcji, choć Skrzeka solo parokrotnie miałem okazję podziwiać…
Zaczął brytyjski Landmarq. Mniej więcej godzina przyjemnego grania, obowiązkowa przerwa no i… zaczynamy. (Sam początek mi umknął, bo w foyer szacownego teatru im. Wyspiańskiego udało mi się chwilę pogawędzić z wokalistką Landmarq.) A potem…
No cóż. Przyznam szczerze, że od pewnego momentu tego koncertu coraz mniej dyskretnie spoglądałem na tarczę zegarka, wyczekując chwili, gdy wreszcie zaczną grać Apostolis, Skrzek i Wertico. Wściekając się na Quidam, który jak na złość przeciągał swój występ w nieskończoność. Wreszcie, z dość sporym poślizgiem, doczekałem się… ale o tym kiedy indziej.
Było coś w tamtym koncercie Quidam, co sprawiało, że nie porywał. Jakoś mnie nie wciągnął. Jakby przeszedł gdzieś obok. Choć początkowo składałem to po prostu na karb niecierpliwego oczekiwania na SBB. Stąd gdy ktoś sprezentował mi płytkę, zasiadłem do oglądania z tzw. wolną głową. Na spokojnie. Bez coraz bardziej niecierpliwego czekania na trzech wspaniałych. Play, i – jedziemy… I co?
DVD zweryfikowało moje pierwsze wrażenia. Jest to dobrze, zawodowo zagrany koncert – który słuchacza/widza jakoś nie wciąga. Nie da się ukryć: częściowo za sprawą wokalisty/frontmana. Bo dobry wokalista to przecież duża część sukcesu. Dość przypomnieć późniejszy o trzy lata wieczór, ten sam teatr i brytyjską grupę Credo. Na ucho – dość typowy, niczym specjalnym się nie wyróżniający rock neoprogresywny. I ten facet. Mark Colton. Szalejący z mikrofonem, ani przez moment nie pozostający w bezruchu, skaczący po całej scenie, przybijający piątki fanom (mnie i sąsiadom nawet próbował wspiąć się po ścianie do loży). I świetnie śpiewający. Muzyka jakoś nie utrwaliła się w mojej pamięci, sceniczne szaleństwo frontmana zostanie w niej jeszcze na długo… Zresztą, za porównanie niech wystarczy Landmarq. Fajny rock neoprogresywny, stonowany, wycinający bardzo stylowe gitarowe solówki Uwe D’Rose, klawiszowiec Mike Varty grający klimatycznie, z umiarem, bez przesadnego nolanizowania się. No i Tracy Hitchings. Mało tego, że znakomicie śpiewała, to jeszcze cały czas przykuwała uwagę. Głosem, gestykulacją, samym byciem na scenie. Po prostu – miała to nieuchwytne coś, co nazywają charyzmą. A Kossowicz… no cóż. Po prostu był na scenie. Śpiewał, dość poprawnie ale bez błysku. Niby robił jakieś miny, ale czy tak przeżywał muzykę, czy miał jakieś problemy zdrowotne i nie potrafił tego ukryć – doprawdy trudno mi powiedzieć… W każdym razie wypadało to nieco groteskowo.
A i sami muzycy też jakoś nie zabłyśli. Jasne, wypadli zawodowo, stylowo solówkował na gitarze Maciek Meller, chyba jeszcze lepiej w swoich partiach wypadał Zbyszek Florek – ale jakoś ten koncert nie porywa. Nie angażuje emocji słuchacza. Wypadł jakoś statycznie, bez blasku. Panowie wyszli na scenię, ale niestety – Euterpe została w garderobie… Szkoda.
Inna sprawa to repertuar. Co do „nowego” Quidam, odczucia mam dość mieszane. Z jednej strony dobrze, że nie złożyli broni. Że grają dalej. A co do muzyki… Plus, że się zmieniają, że szukają, że nie chcą na siłę odcinać kuponów od tego, co grali z Derkowską w składzie, ale… No cóż, kiedyś był to zespół oryginalny. Stworzył coś swojego. Ta mieszanka stylowego rocka neoprogresywnego z delikatną balladą, elementami celtyckimi, folkowymi, sennym, baśniowym klimatem w duchu choćby wczesnego Camel czy niektórych grup z Włoch była czymś porywającym. Subtelnie, klimatycznie, baśniowo, kiedy trzeba zanucić coś delikatnie, kiedy trzeba wyciąć ogniste solo na gitarze… Naprawdę, to był zespół klasy światowej. A teraz? Grają ciężej, trochę w tym klimatycznego metalu spod znaku Anathemy, jeszcze więcej cięższego Porcupine Tree, ale… Jakby nie patrzeć – trochę takich, do tego lepiej grających zespołów już jest. Oryginalności w tym zostało już niewiele. Co dałoby się jeszcze strawić, gdyby pozwalały na to nowe utwory. Niestety – kompozycje z płyty „surREvival” stanowią raczej zwarty peleton. Żaden nie sięga jakiegoś niesamowitego poziomu, żaden nie uzupełnia niemałej przecież Quidamowej listy arcydzieł, żaden nie dorównuje choćby takiemu „Sanktuarium”. Żaden się nie wyróżnia. Po prostu, mamy zestaw przyzwoitych, zgrabnych, dobrze zagranych utworów spod znaku cięższego rocka progresywnego. Taka solidna średnia – bez żadnej perły, ale i bez żadnego tzw. sera.
Inna sprawa to covery. (Pomijam rozliczne cytaty z dzieł cudzych i własnych.) „No Quarter”? Zaraz – oni chcą zagrać utwór, czy robią sobie jakieś okrutne żarty z wokalisty? Niestety – jak się bierze za taki kawałek, porównań z Plantem wokalista nie uniknie. Że da się dorównać – to udowodnił choćby Maynard James Keenan. Udowodniła też niejaka Emilia Derkowska… A tutaj – niestety, wychodzi tak, że słuchacz nie wie, czy nie ma to czasem służyć udowodnieniu, że Kossowiczowi do dobrego wokalisty jeszcze sporo brakuje… Już lepiej wychodzi „Hush”, choć brakuje tutaj jakiegoś feelingu, klimatu w śpiewaniu. Zresztą generalnie strona wokalna to niestety najsłabsza strona nowego wcielenia Quidam. Facet jest tylko poprawny. Śpiewa mniej więcej tak jak Grzegorz Rasiak gra w piłkę – prosto, drewnianie, bez śladowych nawet ilości finezji i polotu. Tym większy żal, że śpiewa takie cudze utwory, które jego ograniczenia najpełniej pokazują… Zwłaszcza przearanżowane „Sanktuarium” niestety.
Jako całość koncert wypada w sumie dość przeciętnie. Tym bardziej szkoda, że w swoim czasie widziałem koncert Quidam z Derkowską i wiem, jak ten zespół potrafił niegdyś wypadać na żywo. (A swoją drogą, kto ma prawa do materiałów śp. Telewizji Katowice? Quidam z Emilią występował tam kiedyś przed kamerami w programie „100% Live”, taki Abraxas też… Metal Mind do dzieła!) Na razie życzę wytrwałości wokaliście – sporo, oj sporo pracy przed nim. No i zespołowi – może nowe wcielenie Quidam doczeka się z czasem jakiejś znakomitej, monumentalnej kompozycji?