Wydawać by się mogło, że w muzyce już wszystko zostało powiedziane. Coraz trudniej jest stworzyć coś, czego jeszcze nie było – zaszufladkowane zostało niemal wszystko. Cóż, widocznie taka już natura człowieka, że lubi nadawać rzeczom imiona, przyklejać odpowiednią etykietkę, uważając tym samym, iż poznał je dogłębnie. To trochę jak w restauracji chińskiej: na wszelki wypadek wolimy wiedzieć, co mamy przed sobą na talerzu – czy to pikantnego kurczaczka opiekanego w cieście, czy może psa ;-) Jak to dobrze, że od czasu do czasu w menu zdarzają się nowe potrawy, bowiem chęć poznania i ciekawość ludzka jest niezaspokojona. Koniec głodowania. Norwegia (ach, jaki to musi być wspaniały kraj!) zaserwowała nam nowe, eksperymentalne danie o ciekawej nazwie Tactile Gemma.
Projekt ten powstał w 1997 roku z inicjatywy Rune Sogarda, gitarzysty równie smakowitego Atrox. Ów pan szkolił się w zakresie inżynierii dźwięku i naturalnie znalazło to upust w muzyce. Postanowił on pobawić się elektroniką, co spodobało się dwóm niesamowitym siostrom: Monice Edvardsen, która zadziwia i wręcz szokuje na co dzień wokalizami w Atrox, oraz Ann Mari Edvardsen, byłej wokalistce kultowego The 3rd And The Mortal. Współpraca okazała się na tyle owocna, że triem zainteresowała się wytwórnia Season of Mist, specjalizująca się raczej w produkcjach deathowych i blackowych.
To, co zwraca uwagę już od pierwszego „Chimeras”, to niesamowita przestrzeń, „groove”, dziwny, momentami nieco demoniczny klimat i fakt, że nie da się tego jednoznacznie zaliczyć do żadnego gatunku muzycznego. Wbrew pozorom, nie usłyszymy metalowych brzmień ani też zbyt wielu wokalnych akrobacji – a szkoda! Jako wielbicielka talentu obu sióstr, spodziewałam się czegoś w rodzaju godnego zaprezentowania się Moniki i Ann Mari, byłam przygotowana na szok spowodowany genialnymi wokalizami. Tymczasem siostry oszczędziły mi odlotu w kosmos, a innym zawału serca i popękanych bębenków usznych ;-) Co nie znaczy oczywiście, że wypadły źle. Wręcz przeciwnie – wspaniale dopełniły atmosferę tworzoną przez Rune’a. Całość opiera się na elektronicznych brzmieniach okraszonych dwoma podobnymi głosami wokalistek, które śpiewają jednak całkiem odmiennymi stylami. Monikę da się poznać po częstej zmianie barw, szeptach, jękach, skrzekach (vide „Creepy Crawlies”), a także po bardziej przystępnym dla ucha śpiewie bez udziwnień (np. w trip-hopowym „Mellow Pillow”). Ann Mari udziela się zdecydowanie rzadziej, śpiewając mniej dynamicznie, głębszą barwą i najczęściej operowo. Przykładem jej zdolności wokalnych jest wzniosły „Heal”, gdzie słyszalne są czasem inspiracje Robertem Frippem. To samo skojarzenie odnoszę, słuchając schizowego „Whiz”, gdzie Monika pozwala sobie na śmielsze, Atroxowe wokalizy. Pozostając przy skojarzeniach, jedyne, jakie jeszcze mi się nasunęły, to Bjork i The 3rd And The Mortal. Tak też trio zostało sklasyfikowane (choć to nieodpowiednie słowo, bo sklasyfikować się nie da!) przez swoją wytwórnię, która umiejscowiła ich muzykę w klimatach pomiędzy poczynaniami psychodelicznej, islandzkiej artystki a zadumanych, lirycznych, lecz także eksperymentujących Norwegów.
Warto zwrócić uwagę na ogólna kompozycję płyty, która jest bardzo zróżnicowana, jednak poszczególne utwory cechuje ta sama, niepokojąca i unikalna atmosfera. I tak, rzeczone już „Creepy Crawlies” zaskakuje schizofrenicznym klimatem, jak z koszmarnego snu, co jest również osiągnięte przez słowa – dziwne, niebanalne, zwariowane... „Mellow Pillow” jest zdecydowanie najprostszą w odbiorze, najbardziej melodyjną kompozycją i może nawet udałoby się ją upchnąć gdzieś w trip-hopowej szufladce. Natomiast „Through your eyes” jest przepełnione ciszą i... erotyką. Niemalże ambientowy podkład jest tłem dla zmysłowych szeptów Moniki. Z kolei „Quite Quiet” wypełnia niesamowita przestrzeń i jakby podwodny klimat, wprawiający w trans – siostry tym razem nie są na pierwszym planie, lecz stanowią tylko tło, śpiewając gdzieś w oddali, rozmyte, niczym syreny z głębin morskich... W utworze „Come Eclipse” siostry pozwoliły sobie na nieco więcej szaleństwa. To jest to, na co czekałam – hipnotyzują, ślizgają się po dźwiękach, fundując słuchaczowi przejażdżkę na karuzeli, przyprawiają o zawrót głowy... Istnieją w tym momencie tylko dwie możliwości: albo wysiadasz, albo jedziesz dalej, raz jeszcze przyciskając „play”.
Ja wybrałam opcję drugą. Dlatego niech nie dziwi tak wysoka nota, bowiem uważam iż Tactile Gemma to dzieło niesamowite, to odważny krok w tajemnicze zakamarki muzyki, która jednak nie została jeszcze do końca poznana. Wierzę, że nie wszystko zostało w niej powiedziane. Kto tak nie sądzi, niechże skusi się na tego kęska. Smacznego!