Kończy się rok, zaczyna czas podsumowań i wspomnień. Jaki ten rok był, taki był, ale pod względem mocniejszych klimatów – no comment. Naprawdę nie mam ochoty tego komentować. Podobało mi się najwyżej kilka płyt (chociażby John Macaluso & Union Radio). Reszta lepiej niech pozostanie milczeniem. Czy czwarty album Astral Doors również godny jest tylko przemilczenia?
Odpowiedź brzmi nie.
Już po pierwszym przesłuchaniu wyróżnić można wiele aspektów (a raczej brak wielu aspektów) przemawiających za pochwaleniem „New Revelation”. Najważniejsze – słuchanie nie jest męczące. A w moim przypadku takie zdanie przy takiej muzyce naprawdę ciężko wypowiedzieć. Ciężko określić też czemu… Po prostu „New Revelation” jest całkiem znośne. Nie chce być na siłę ambitne, na siłę "progressive”. Oczywiście nie raz odszukamy uchem prog-metalowe klawisze, a gdzieś tam w drugim utworze wyczułem nawet klepsydrowy klimat. Ale to jest raczej hard-rock, aniżeli metal, czy tym bardziej neo-prog. W sumie ciężko określić. Zresztą po co szufladkować? Ważne, że Szwedzi zarejestrowali kawałek nieprzekombinowanego łojenia. A jak to krasnoludki szufladkowe zaszufladkują? To już bez znaczenia. Jednak gdybym był takim krasnoludkiem, wrzuciłbym to spokojnie do szufladek z napisem „MUZYKA PONAD KLIMAT” i, co najważniejsze, „ENERGIA”. To chyba największy plus tej muzyki. No aż chce się słuchać! Żadnych szufladek z kategorii „PSEUDO-KLYMAT”, czy „PATOS” (oprócz kompozycji nr 1). Byłem nawet w stanie nie zwracać uwagi na niezbyt pasujący mi wokal (nie powiem jednak, żeby był zły).
Nie zakwalifikowałbym też „New Revelations” pod kategorię „DŁUŻYZNY”. 11 niezbyt długich utworów i basta. Nie każdy jednak do mnie przemawia. Pierwszy, tytułowy budzi u mnie najgorsze skojarzenia, ergo te związane z pewnym tegorocznym „dziełem” – Freedom Call. Nie jest tak źle jak w ich przypadku, ale choćby jedna nutka w ich stylu budzi u mnie zgrozę. Brrrr! Całe szczęście nie było mi dane, spacerując po kolejnych kawałkach, rozdrapywać tych ran. Od „Freedom War”, chociaż wieje jeszcze większą grozą, można już słuchać bez obaw. Bardzo, bardzo dobry kawał muzyki. Wspomnieć też można o „Bastard Son” – ciężki, troszkę podpadający pod „mainstream”. Ogólnie całkiem dobrze wypadają momenty z akustyczną, oraz czystą gitarą, albo z samymi klawiszami (początek „Waiting For The Master” i ostatniego). Kolejnym, po tytułowym, troszkę mniej przemawiającymi do mnie momentami są „Planet Earth” i „Quisling”. Nie psuje to jednak spójności i stabilności całości i mogę z czystym sercem uznać najnowszy album Szwedów za udany. 47 minut i 36 sekund mija szybko i bezboleśnie, a nawet całkiem przyjemnie. Mile zaskoczony krasnoludek wkłada płytę do szufladki „Niezła płyta”.
Niezła, ale bez tytułowej „rewelacji”…