Extented Rock. To chyba dobre określenie na twórczość niemieckiego zespołu Plasmic Ocean. Okazuje się, że nawet w małym Chemnitz potrafi pojawić się zespół, tworzący dość ciekawe zestawienie muzyczne zaczerpnięte z różnych szufladek. Kiedy mocno zainteresowany zawartością, przyszło mi na myśl - a cóż to takiego nam pod nosem wyrosło i czemu tego jeszcze nie znam. Jako stały wręcz czytelnik magazynu Soundcheck, miałem okazję poznać charakter niemieckiej muzyki rockowej nagrywanej w zaciszu własnych studiów. Zarówno jakość brzmienia - do którego pieczołowicie nasi koledzy zza odry się przykładają, jak i no nie do końca wyszukanych kompozycji. To swoisty kompromis między byciem na siłę oryginalnym, a jednak skupić się na jakości tworzonego materiału. Tak też jest w przypadku Plasmic Ocean. Nie wątpię, że w którymś wydaniu pojawili się na konkursie magazynu „przyślij nam swoje demo”, gdzie prezentowano różne młode zespoły. Nie tylko z Niemiec. Dwie oceny - merytoryka i realizacja (nie wiem tylko, czemu koledzy z redakcji nie chcą się zgodzić na wprowadzenie jej u nas) i tak dwa różne słupki odzwierciedlały jak zespół potraktował swój materiał, który był osobno oceniony. Wysoki poziom magazynu owocował także bardzo ciekawymi prezentacjami, no niestety na tym polu powiedzenie „jesteśmy 10 lat do tyłu” byłoby komplementem. Extended Rock to można by powiedzieć elementy różnych styli rockowych – progresywnych, hard & heavy, blues, experimental/alterntive, fusion, electronic, ambient, funky. Zespół zgodnie z przyjętą tendencją wynikającą z pochodzenia wypieścił materiał, ciężko jest znaleźć skazę na realizacji. Ale z czerpaniem jak to Mariusz opisał to nie przesada. Choć ma to i swoje pozytywne skutki. Utwory nie są za długie ani przepastne. Maksymalny ma 6 minut. Za to zespół spróbował się chyba w każdej roli.
Przypominający troszkę porcupine'a otwierający „An Audience...” z akustyczną gitarą i new-age'owymi plamami przechodzi w klimat współczesnego Marillion, utwór płynnie zmienia się w „Shorre of Bright Light” nadal podtrzymując klimat kojarzony z anglikami. „Buried Upon A Hill” to już ostre prog-metalowe łupanko w stylu jaki znamy choćby z poprzedniej płyty Sylvan czy nowego naszego Quidam. Ale zagrane znacznie żywiej. Jednak mocniejszy wokal Petera Bartela ekspresywniej wychodzi ponad głosy obu zespołów, nie przesadzę – brzmi o wiele lepiej. Do tego wszelkiej maści przeszkadzajki, flety gdzieś w tle. Podobnie ma się w „Like A Bump On A Log” - mocny riff na wejściu i lekko przesterowany wokal w trzymającym w napięciu rozwinięciu, dalej już luźniej na modłę flojdowych kombinacji dur-mol, bez przesteru. Hard-rockowy „A vs R” z dobrych czasów jak to mawiają, pod koniec przechodzący w milusi „trash”. Brzmi dość sucho, ale gitarowo. Troszkę panowie tu kombinowali z melodią, nie mogą widać uciec on mocnych post-floydowych wpływów. Klawisze do wymiany, prosi się o mocnego rasowego hammonda. Od metalowej łatki nie uwalniają się nawet w utworze Nails, gdzie łączą ostrego riffa – tak jakbyśmy słuchali Marillion na ostro (np.: z chili). Tytułowy „Haptic Trips” to skok w zupełnie inną stronę. Nie ten głos nie brzmi jak Ryan Wilson. Absolutnie. Ray ma miękki głos, temu bliżej chyba do Petera Hammilla. Utwór ma formę krótkiej fortepianowej etiudy. Zespół błysnął przy „Who Cares?” Bardzo ciekawe podejście i forma, dominuje elektronika Rytm z czegoś na kształt „rechoczących żab” przy klawiszowej plamie, mocnym solidnym fortepianowym brzmieniu i niezłym solo gitarowym. Sekcja rytmiczna wchodzi na chwilę dosłownie. Bardzo ciekawy pomysł.„Nice To Meet You” oraz „Yell” to znów powrót do prog-metalu. Zwłaszcza drugi brzmi dość ciekawie, przemieszany różnymi stylami, wchodzi progmetalowo, rozwija się w stylu general rock, gdzieś tam słychać żarciki w stylu Tenacious D, przechodzące później w mocno dreamtheaterowe melodyjne granie z solidną gitarową solówką. Mieszane uczucia mam co do „Build On Sand” - kontrastuje spokojem wobec poprzedniego utworu. Pływający marillionowski klimat z różnymi ciekawymi wstawkami. „Ocean Park” tu już odzywają się wpływy new age. Pod klimacik „Scenes” Friedmana czy Kitaro, choć troszkę i pod klimacik SBB – jak by zmienić instrumentarium. „The Contract” przesiąknięty jest floydowkimi klimatami do bólu. Wręcz kalka grania i klimatu.Równie płytko wypada „Sleepwaker II” - może gdyby był na początku playlisty to brzmiałby inaczej, ale po przesłuchaniu tylu pomysłów człowiek jest już zmęczony. Raczej przyzwyczajeni jesteśmy do jednostajnego grania. Całość zamyka „Mahenjo Daro” będącym swoistym reprisem dla The Contract”
Słuchanie na raz jest męczące. Nie z powodu jakiejś wady materiału, ale za dużo kombinacji, brzmień. Jest to ewidentnie jedna z bardziej pomysłowych płyt jakie słyszałem – choć do SGM im daleko i to zupełnie inne podwórko. Ale gram ją od kilku tygodni, głównie w autku, w pracy nie można się kompletnie skupić, ta różnorodność rozprasza. I chyba właśnie dlatego kolega Mariusz ją nisko ocenił. Jednak to zróżnicowanie ma aspekt pozytywny. Bardzo dużo się dzieje, utwory nie są specjalnie wydłużane. Mocne wpływy różnych styli, z jakich zespół czerpał, umacnia zdanie o wszechstronności. Na uwagę zasługuje bardzo dobry wokalista. Trzeba przyznać, że realizacja wyszła im wzorcowo. Cóż – poczekamy, może Plasmic Ocean w końcu zdecyduje się nagrać album jakimś ustatkowanym brzmieniu. Ale i „Haptic Trips” nie można wiele zarzucić. Bardzo ciekawa i dynamiczna produkcja. A jak ktoś ceni sobie Sylvan to sądzę, że powinien i sięgnąć do tej produkcji. Może być miło zaskoczony.