Do napisania niniejszej recenzji zabieram się już od ponad roku. Dotyczy przecież płyty, która należy do ścisłej czołówki albumów okupujących kieszeń mojego odtwarzacza. Towarzyszy mi podczas banalnych i szarych obowiązków codziennego życia, podczas napadów lekkiej depresji w czasie ciemnych i dżdżystych dni, w trakcie krótkich chwil uniesień i radości...........jest mi po prostu bardzo bliska. Stąd najprawdopodobniej moje ociąganie się z w miarę obiektywnym zrecenzowaniem tego wydawnictwa. Kolejnym czynnikiem znacznie utrudniającym pisanie o Madsword jest ogromny żal..........po „The Global Village” zespół rozwiązał się. Mógłbym w tym momencie mnożyć przypadki, gdy bliskie i cenione kapele nagle, jak bańka mydlana, znikają pozostawiając po sobie niedosyt i tęsknotę. Jest to dla mnie niezrozumiałe. Inna rzecz gdy band nie ma już nic do powiedzenia, a kolejne płyty są po prostu coraz słabsze...........trudno trzeba odejść ale dlaczego są zespoły, które nagle przepadają w momencie wręcz tuż przed osiągnięciem cudownej krainy wyżyn swoich możliwości....hmmmmm. Ojej, chyba się rozkleiłem:-)) Przejdźmy zatem do konkretów.
Debiut włoskiej (!!!) formacji Madsword sięga roku 1996 kiedy to ukazał się album „Evolution”. Ta dość rzadka i surowa płyta stanowiła idealną wprawkę dla młodych muzyków stawiających pierwsze kroki na niełatwym gruncie progresywnego metalu. Odgadnięcie inspiracji Włochów nie wymagało nawet słuchania muzyki. Wystarczył rzut oka na tracklistę, na końcu której znajdował się wręcz klasyk „prog-wymiatania” „The Ytse Jam”. Kolejne cztery lata muzycy poświęcili na doskonalenie warsztatu oraz odnalezienie własnej osobowości w tej, jakże wąskiej i hermetycznej konwencji. Warto było czekać.
„The Global Village” prawie w niczym nie przypomina pionierskiego „Evolution”. Owszem, nadal jest to muzyka naznaczona piętnem Wielkich Kreatorów – Fates Warning i Dream Theater, jednakże odnaleźć tu można coś, czego sławni Nauczyciele nie mieli lub za bardzo nie eksponowali. Chodzi o połączenie często bezdusznego i zrobotyzowanego technicznego grania z wrażliwością zakochanej i zagubionej nastolatki, nie zawsze potrafiącej nazwać uczucia nią targające i chętnie przedkładającej krainę własnej fantazji nad szarą i brutalną rzeczywistość. Słuchając „The Global Village” ma się wrażenie, że muzyka jest jak potok. Czasami płynie leniwie czarując zniekształconymi promykami wiosennego słońca odbijającymi się w krystalicznej toni, czasami wiruje i pieni się z furią tańcząc wokół napotkanych na swojej drodze kamieni..........
Przede wszystkim muza ta jest....pastelowa. Tak, zdecydowanie pastelowa. Sprawcą tego nieodpartego wrażenia jest wielce uzdolniony gitarzysta Gianni Guerra, który poza żonglerką petrucciowo-matheosowymi patentami serwuje lekkość i melancholię kojarzącą się z wczesnym Gilmour’em . Po intrygującym otwierającym intro w postaci „Connect” mamy trzy uzupełniające się nawzajem utwory będące niejako przeglądem możliwości technicznych Gianniego zakochanego wręcz w krystalicznie czystych, klasycznych brzmieniach oraz solówkach będących niczym pędzel okraszający wszystko sennymi barwami. Ostatni z wymienionych (kto wie, czy nie najlepszy na płycie) „Darkened rooms” aż spływa melancholią i tęsknotą. Należy w tym momencie podkreślić zasługi wokalisty Andrea Bedina będącego posiadaczem głosu idealnie wkomponowanego w prezentowaną tu pastelowo-progmetalową konwencję. Ciepła, kojąca barwa bez denerwujących manier. Wpadające w ucho linie melodyczne i niezłe chórki też są zapewne autorstwa Bedina. Brawo!
Jak to zwykle bywa (właściwie stało się to obowiązkowe) znajdujemy tu utwór instrumentalny w postaci „Living Hexadecimal” będący wizytówką sprawności technicznej muzyków. Ponad siedem minut ostrej progmetalowej jazdy z wszystkimi akrobatyczno-synkopowanymi atrakcjami:-) Kawał solidnego wymiatania. Po tej arcyzacnej kanonadzie muzycy powracają do krainy pastelowych krajobrazów, których ukoronowaniem jest kończąca minisuitka „A new beginning?”.
Jest coś w muzyce prezentowanej na „The Global Village” co kojarzy mi się z ostatnim wydawnictwem Pain of Salvation „Remedy Lane”. Nie chciałbym być źle zrozumiany. Twórczość Włochów i Szwedów poza ramami gatunku nie ma ze sobą nic a nic wspólnego. Chodzi o unoszące się nad tymi płytami fluidy – nimfy melancholii i tęsknoty. Odtwarzając oba albumy jeden po drugim stwierdzimy z zaskoczeniem, iż mimo oczywistych różnic muzyka ta wręcz idealnie uzupełnia się, ma podobną aurę.......
Oczywiście należy koniecznie wspomnieć, iż „The Global Village” jest albumem koncepcyjnym co jeszcze bardziej potęguje fabularne wrażenie muzyki. Bedin snuje rozważania nad destruktywnym dla ludzkiej wrażliwości lawinowo postępującym rozwojem technologicznym, który mamiąc złudnymi obietnicami polepszenia bytu stopniowo przejmuje kontrolę nad duszami. Temat w zasadzie dyżurny wielu produkcji progmetalowych....
Kończąc jeszcze raz ubolewam, że nie będę miał możliwości sięgnięcia po kolejne wydawnictwa Madsword...........wielka szkoda. Na szczęście muzyka nie jest produktem spożywczym. Smakuje tak samo po roku, dwóch, dziesięciu, stu.........ona się nie zmienia, to my się zmieniamy.............