Jakby tu zagaić temat? No bo, jak pani „psor od polaka” mawiała, jakiś wstęp do tekstu być musi. Yyyy… No to może tak… W sumie, w ciekawych muzycznie czasach żyjemy. Niby narzekamy na permanentną kradzież muzyki w sieci i upadek muzycznego biznesu, za co oczywiście odpowiedzialny jest nieprawdopodobnie galopujący tzw. postęp, z drugiej strony, ów postęp pozwala w bardzo szybki sposób zaistnieć w większym, bądź mniejszym zakresie nieznanej kapeli, która chce coś od siebie przekazać. Niezły komputerek z paroma „bajerami” i studio gotowe. Sporo tu skrótów myślowych i uproszczeń (bo z tematu pewnie i magisterkę by napisał) ale faktem jest, że z dwadzieścia lat temu była inna muzyczna bajka i inne drogi do rockowej sławy…
Zresztą mniejsza o publicystyczne mędrkowanie. Kolejna nowa polska grupa puka do drzwi. Otwórzmy je i spójrzmy, a w zasadzie posłuchajmy, z czym nasz gość przychodzi. A że w „gościach” savoir vivre obowiązuje - przedstawmy przybyłych.
Grupa nazywa się Treetops. To górale z Żywca datujący swoje początki na 2004 rok. Troszkę już zdążyli ugrać. Pierwsza nagroda na IV Wrocławskim Festiwalu Form Muzycznych w kategorii rock oraz pojawienie się ich dźwięków w filmie „Z Beskidów do Alp” może sławy nie przyniosły ale pozwoliły pewnie pchnąć ich ambicje i marzenia do przodu. No i jest teraz ta płytka.
Czterech muzyków, sześć kompozycji, niespełna trzydzieści minut muzyki. Muzyki, dodam od razu, z szuflady, którą lubię i którą często otwieram. Sami mówią, że grają instrumentalnego rocka. Wtrącę się i dorzucę, że to rock o mocno artrockowym zabarwieniu. Już za te fakty mają u mnie plusa (heh… ale ze mnie ważniak!). Dlaczego? Coraz rzadziej młodsze pokolenie muzyków stara się sięgać do wzorów sprzed trzech dekad, szukając ujścia swojej muzycznej pasji w alternatywie, post rocku, disco punku czy jakiejś tam innej nowej rockowej rewolucji. Że niby takiego „konserwatyzmu” to nikt nie słucha… a w ogóle to odgrzewany kotlet. Tymczasem ja tak lubię i zauważam w tym szczerość, a nie potrzebę podpięcia się pod odpowiednio modne trendy i nastawienie na kasę. Poza tym granie muzyki instrumentalnej natychmiast ustawia wysoko poprzeczkę w ocenie gry samych muzyków. Nie ma przecież wokalisty, który swoimi powalającymi warunkami i niespotykaną barwą przykrywa niedostatki warsztatowe składu tu i ówdzie lub… kompletnego wokalnego dyletanta, na którego tle muzyka jakoś się broni. Ta muzyka, roznegliżowana do czterech standardowych instrumentów, musi walczyć sama. I całkiem zgrabnie się broni. Widać u panów odwagę i świadomość swoich umiejętności. Grają naprawdę profesjonalnie i do tego z dużą lekkością.
Zaczyna „Crossroads”. Ciepłe klawiszowe tło, nostalgiczna gitara i lekko transowy bas. Ładny nastrój i klimat od samego początku. Gdy wchodzi mocniejszy rytm, melodyjna gitara już zdecydowanie zaczyna dominować nad muzyką. Piotr Mrózek potrafi naprawdę w ciekawy sposób zagospodarować nią czas przez te cztery i pół minuty. Druga „Schizofrenia” jest już nieco dłuższa i może ze względu na tytuł ma dwa rywalizujące ze sobą bieguny – gitarowy i klawiszowy. Rozpoczyna „wiosło” i ono po raz kolejny dominuje, ale odpowiedzi klawiszowca Łukasza Fiołka, choć bardzo stonowane i tradycyjne, nie mające nic wspólnego z wirtuozerią, fajnie wspomniane sześć strun uzupełniają. Może to już jakaś „gęba”, którą przyprawiam niektórym muzycznym stylom ale jak mam do czynienia z muzyką instrumentalną to od razu moje skojarzenie biegnie do fusion. I tu w tych pierwszych, szybkich, rytmicznych kawałkach gdzieś podskórnie czuję dalekie echa tej właśnie stylistyki. Trzecia „Chwila” koi nas muzyką adekwatną do tytułu. To chwila na zadumę, zapomnienie się i rozmarzenie. Powolny, „progresywny”, dostojny rytm i camelowa gitara ze śliczną melodią. Miły oddech w samym środku tego wydawnictwa. „Chwila” przechodzi płynnie w „Grojec” – najbardziej artrockowy według mnie numer na tej demówce. Szukając jakichś odniesień musiałbym się skierować do nowej fali neoprogresywnych wilków. Za to „Zapomniane historie” uderzają wprost w „jeżozwierzowe” klimaty. I to te raczej z ostatnich dokonań Stevena Wilsona. Kończący płytę „Nie odchodź” jest najbardziej pokomplikowany rytmicznie, nerwowy, poszarpany lecz to oznacza, że kwartet i w taki sposób potrafi „posolić”
Dawno nie słyszałem tak interesującego demo. Z prostą ideologią, bez zbędnego zadęcia. No i… - powtarzam to już do znudzenia – z pięknymi melodiami. Bo to one w muzyce są najbardziej magiczne i przez nie trafia się do serca słuchacza. Większość z nich wygrywa na swoim instrumencie wspomniany Mrózek, mający - tak sobie głośno myślę - swoich mistrzów w osobach Latimera, może Pata Metheny…, Satrianiego?
Dobra. Bez zbędnej podniety. Wiem. To tylko demo i jak każda tego typu produkcja ma swoje wady. Sam z chęcią widziałbym (słyszałbym!) niektóre instrumenty nieco inaczej ale… na profesjonalną produkcję czas przyjdzie. Oby tylko jak najszybciej. Szczerze polecam!