Kiedy dotknął gitary ożywiał w niej śpiące duchy, które pogrążyły realia tamtych czasów w narkotycznej psychozie. Jego instrument był jego ciałem. Nikt w historii nie grał na gitarze tak jak Hendrix. Co tu dużo mówić : Hendrix nie grał, on odprawiał istną mszę psychodeliczną. W gitarze kumulowały się wszystkie uczucia i emocje, które w sobie nosił. Spalając gitarę, spalał także siebie, czyszcząc swoją duszę. Jimi Hendrix nie był zwykłym muzykiem, bo sam sobą był muzyką.
Jego pierwszy album “Are you experienced?” z roku 1967 doskonale ilustruje hendrixowskie fantazje. Już sam tytuł zapowiada niesamowite przeżycia przy obcowaniu z tą muzyką.
Psychodeliczne “Foxy Lady” z intrygującym riffem gitarowym wprowadza w świat Jimiego. Następuje majstersztyk “Manic Depression”. Awangardowy, psychodeliczny i ostry kawałek, ze wspaniałą solówką i niesamowicie porywającą końcówką. Dla uspokojenia - bluesowy kawałek “Red House”. Po żywszym “Can you see me” i dość naćpanym muzyką country “Love or confusion” czas na “I don’t live today” ze wspaniałym riffem przewodnim i dosyć chaotycznym końcem, który jeszcze raz wprowadza w stan psychicznej nieważkości.
“May this be love” to znów spokojny utwór z bardzo ciekawą perkusją i piękną, miękką solówką gitarową. Hendrix nie czaruje tylko i wyłącznie solówkami i riffami. Potrafi też wspaniale śpiewać i tworzyć barwą głosu odpowiedni nastrój. W “Fire” natomiast przeważa perkusja, zresztą Mitch Michell i Noel Redding byli wspaniale dobrani do umiejętności samego mistrza. Rzadko słyszałem tak znakomicie zgraną sekcję rytmiczną.
“Third stone from the sun” ma nie tylko dziwny tytuł. Dziwna jest także muzyka, która sprawia wrażenie jakoby muzycy w czasie przerwy użyli sobie tego i owego i zabrali się do grania. Przykład odjazdu psychicznego na bardzo wysokim poziomie. “Remember” to znowu jeden z utworów spod znaku “Jimi Hendrix Blues Experience”. Ostatni, tytułowy kawałek odznacza się przez bardzo ciekawie zaaranżowanym refrenem.
Hendrix był i jest niepowtarzalny. Nie ma nikogo, kto by chociaż w małym stopniu dorównywał jego umiejętnościom. Nie powtarzał nut, każdy takt kreował inaczej, lecz wszystko dawało spójną całość. Jego palce nie musiały dotykać strun, a mimo to grał. Myślę, że każdy kto chciał lub zagrał jego kawałki zrozumie o czym mowa.
Niestety ten wielki artysta nie czerpał swoich inspiracji tylko i wyłącznie ze świata, który na co dzień widział. Czerpał je także ze swojej wewnętrznej, dziwnej lecz kolorowej rzeczywistości, która powstawała po licznych narkotykowych sesjach. Jimi zniszczył sam siebie, ale w przeciwieństwie do innych muzyków nie tylko jego śmierć dała mu status legendy. Przede wszystkim on sam sobie na to zapracował.
“Manic depression is touching my soul
I know what I want but I just dont know
How to, go about gettin it
Feeling sweet feeling,
Drops from my fingers, fingers
Manic depression is catchin my soul”
P.S. W wersji CD wydanej przez Polydor dodano jeszcze wszystkie single z okresu poprzedzającego longplay (m.in. genialne “Highway Chile”, “Purple Haze”, balladowe “The Wind Cries Mary” i klasyka muzyki rockowej “Hej Joe”). Te sześć utworów umieszczono na CD PRZED utworami z winylowego wydania. Okładka i wydawca wersji amerykańskiej.