Czasem musi nadejść taka chwila. Nadejść powinna. Stary, acz nadal potężny Mistrz w którymś z licznych epigonów zyskuje godnego konkurenta. W natłoku grup, które pozornie wiele zmieniając, brutalizując lub łagodząc brzmienie, oferując często muzykę całkiem ciekawą (vide Cult Of Luna, Isis), pozostają tylko naśladowcami. Miast kopisty pojawia się Uczeń, zespół wizję idoli rozwijający, tylko podpierający nią własną sztukę. I powołuje do życia płytę doskonałą, zainspirowaną, ale oryginalną, zbliżoną na niebezpieczną odległość do poziomu dzieł, które przed laty sprawiły, że to właśnie Mistrz, a nie kto inny, tym mistrzem jest. Nikt nie oczekiwał twórczej eksplozji akurat po nim, debiut niczym szczególnym nie wyróżniał się spośród wielu podobnych. A jednak. I to w chwili, w której ze snu budzi się także mentor, powracając po trzech latach przerwy albumem równie kapitalnym, chociaż zupełnie innym. Wtedy to muszą stanąć na udeptanej ziemi i rozegrać pojedynek na dźwięki, ciężką bitwę starego z nowym.
O Mistrzu pamięta niewielu. Ba, wielu nie zdaje sobie nawet sprawy z jego istnienia. To jeden z wizjonerów typu Celtic Frost, którzy co prawda inspirują tysiące innych artystów, co prawda szukają i odnajdują formy wcześniej nieznane, lecz sami, niejako z własnego wyboru, pozostają w cieniu naśladowców. O Uczniu już jest głośno, mimo że muzykę tworzy nieprzystępną. Odpowiednia promocja, pewnego rodzaju moda, kreowanie na nową gwiazdę przez węszącą potencjalny sukces wytwórnię (kreowanie tym razem wielce zasłużone, godne pochwały) i relatywnie duża popularność przychodzi sama, cały czas rosnąc. Kto wie, może za kilka lat osiągnie status równy ojcom Ænimy i Lateralusa, poruszającym się wszak w bliźniaczym, ale mniej ekstremalnym i bezkompromisowym rejonie. Oby.
Tymczasem nagrał sześćdziesiąt minut rewelacyjnej muzyki. Godzina bez wypełniaczy, zbędnych nut – wszystko na swoim miejscu. Sześć utworów, połowa po kwadransie, połowa gabarytów raczej standardowych. Zbudowanych na post-metalowych, postawionych niegdyś przez Neurosis fundamentach, jak u Neurosis rozrastających się w zaskakująco różnych kierunkach. Post-rock zamiennie z niezwykle ciężką, brudną ścianą dźwięków, nieprzeciętne wokalizy. Czyste, smutne, ekspresyjne. Przybrudzone, zachrypnięte, agresywne. Krzyk. Ian Curtis spotyka Petera Steele'a, Jaz Coleman Glenna Danziga, Carl McCoy wrzeszczy niczym Scott Kelly. Pod płaszczem innych dźwięków, ukryta, ukazująca się po kilku uważnych odsłuchach, spoczywa tradycja. Minsk czerpie z psychodelicznej i space rockowej historii, elektroniczna impresja łacząca Circle Of Ashes i Ceremony Ek Stasis brzmi jak wariacja na temat Pinkfloydowego On The Run, wykorzystany w dwóch kompozycjach (w kategorii przyprawy, nie głównego składnika) saksofon przybiera zornowską, klezmerską barwę, balansując między szaleństwem a łagodnymi, płynącymi solówkami. Motoryczny riff z White Wings: stoner, doom, Black Sabbath, przesterowany, ekstremalny bas... chwila oddechu przy instrumentalnej, post-rockowej miniaturce Mescaline Sunrise. Rytuał.
Tak, rytuał – to bardzo r y t u a l n y album. Nie tylko z tytułu. Ameryka sprzed wieków, knieja, noc, ogień. Wojownicy obłędnie tańczą wokół paleniska, zahipnotyzowani, odurzeni. Obok płomieni Tony Wyioming transowo uderza w bębny. Christopher Bennett chwieje się miarowo, mrucząc pod nosem pieśń. Prosili bogów o zwykły deszcz, przywołali burzę... Rytualna jest głównie perkusja, brzmiąca naturalnie, akustycznie. Dla niej samej można słuchać Minsk nieprzerwanie.
Postawiłem kropkę i uświadomiłem sobie, że nie mam pojęcia jak zakończyć. Pisać o pojawiających się gdzieniegdzie wyśmienitych, oszczędnych klawiszach? Rozpłynąć się po raz kolejny nad całością? Czy znów wygłosić oklepane "i w XXI wieku powstają płyty oryginalne i porywające"? Ewentualnie nawiązać do Neurosis i mistrzowsko-uczniowskiego pojedynku. Surowe, pierwotne Given To The Rising versus łagodniejsze, wysmakowane The Ritual Fires Of Abandonment. Oba na zadziwiająco wysokim poziomie. Chyba jednak Minsk – po siedmiu miesiącach mój album roku.