Pomysł pojawił się nagle. Najpierw wydał się szaleństwem, szybko jednak zwyciężył w nierównym pojedynku ze zdrowym rozsądkiem. W końcu, czemu nie? Skoro można o skrajnie optymistycznym i lukrowanym, miękkim jak wata i słodkim jak czekolada, banalnym jak porównania, których właśnie użyłem, płytkim i wybitnie nie artrockowym Piotrze Rubiku (żeby nie było – recenzja Lothien niezmiernie mi się podoba i bardzo się cieszę, że znalazło się dla niej miejsce na serwisie), to można i o dobijającym i depresyjnym, twardym i odpychającym, ohydnym z założenia i pięknym zarazem, bluźnierczym i rozsiewającym wokół nieznośny fetor Celtic Frost. I co z tego, że 97% czytelników artrock.pl nigdy nie sięgnie po ów krążek, a połowa pozostałych odrzuci go po pierwszych kilku sekundach. I co z tego, skoro mamy do czynienia z dziełem znacznie bardziej progresywnym niż te wszystkie progmetalowe zawijasy. Ambitniejszym, głębszym i często bardziej rozbudowanym niż wszelakie Areny, Pendragony, Sylvany i inne RPWLe.
Nie trawię większości deathmetalowych wynurzeń. Nie potrafię słuchać, poza jednym czy dwoma albumami, blackowych peanów ku czci Rogatego. Nie trafia do mnie drone doom z toczącymi się powoli i piekielnie ciężkimi riffami. Ale nic nie poradzę na to, że najwięcej dzieje się teraz w najbardziej ekstremalnych zakątkach rock\'n\'rolla. Często trzeba przebić się przez skorupę niedostępności, odgarnąć szlam i inne paskudztwo, by odkryć perłę jakich mało. Pomęczyć się przez kilka godzin, by z widocznym zaskoczeniem skonstatować, że coś, co wydaje się zwykłą łupaniną, potrafi być olśniewające, nowatorskie, progresywne aż do bólu. Że może być sztuką przez duże S. Metalowcom nie tylko tępe nawalanie w głowie i na to otrzymujemy wciąż dowody. Już dawno dostarcza nam ich chociażby Anathema, która wyrosła przecie z niestrawnego mięcha. Therion, zanim dodał do swej twórczości orkiestrę i szwadrony chórzystów, dostarczał swym fanom kolejnych porcji mocarnych riffów i, ordynarnie mówiąc, darcia mordy. Wreszcie najbardziej spektakularny przykład ostatnich lat – od black metalu zaczynał Garm – autor chyba najbardziej odkrywczego i zaskakującego dzieła trzeciego tysiąclecia – Ulverowego „Blood Inside”. W blacku nadal jest mocno osadzona, zachwycająca rumuńska Negura Bunget. Przykładów mnożyć można na pęczki, ale tych wystarczy z pewnością. Zwłaszcza, że pierwsze dwa podałem nieprzypadkowo. Bo czy mogłaby powstać uznawana za Anathemowy przełom „The Silent Enigma”, gdyby nie Celtic Frost i ich „Into The Pandemonium”? Bo skąd, jak nie od płyty Celticów nazwę wziął Therion, na kim wzorował swą muzykę w początkach twórczości? Czym, jak nie kolejnym hołdem dla ITP jest „Lepaca Kliffoth”? Gdzie byłby cały klimatyczny metal, gdyby w latach osiemdziesiątych kilku nawiedzonych Szwajcarów nie wpadło na kilka chorych pomysłów?
W roku 2003 kilku nawiedzonych Szwajcarów postanowiło spróbować raz jeszcze. Oczywiście, jak to w przypadku takich powrotów bywa, nikt nie wierzył w sukces, ale wszyscy po cichu czekali z niecierpliwością. Czekałem również. Pracowali, pracowali, długo pracowali – a jak reaktywowani długo pracują, zapowiada się katastrofa. I stało się, światło dzienne ujrzała katastrofa w pełnej krasie. Katastrofa cuchnąca, przemyślana i niszcząca wszystko na swojej drodze. Katastrofa dla gros z tych, które teraz próbują zaserwować w ekstremalnej otoczce coś ambitniejszego. Bo władcy wrócili i pokazali naśladowcom miejsce w szeregu.
Wbiegł do mieszkania na miękkich nogach, dzierżąc w dłoni małą reklamówkę, w której delikatnie zarysowywał się kontur płyty. Nie zdjął nawet butów – od razu ruszył pędem do siebie i zatrzasnął za sobą drzwi. Za oknem, jak to zimowym późnym popołudniem bywa, było już ciemno, ale w pokoju nie zapaliło się światło. Zmęczony po pracy ojciec spojrzał dziwnie na przybysza, mruknął coś pod nosem i wrócił do lektury dzisiejszej gazety. Andrzej Lepper zatrudnił brzuchomówcę. Z pokoju latorośli dobiegały jakieś dziwne trzaski. Muzyka, psiakrew... Ręka ojca wylądowała na pilocie, palec trzy razy nacisnął przycisk z nadrukowanym plusem. Od razu lepiej.
Siedział przy wieży w ciemnym pokoju, po omacku odnalazł kółeczko z napisem „play”. Szybko uderzył weń spoconym palcem i rozsiadł się wygodnie. Mocarny riff wgniótł go w fotel. Szybki, agresywny, ciężki, brudny. Nie słyszał jeszcze niczego, co brzmiałoby w ten sposób. Zadrżał, zacisnął zęby. Podniósł głośność jeszcze o jeden ząbek. Po chwili wolniej, klimatycznie. Nadal nieznośnie, ale wyłączyć nie sposób. Nie sposób się ruszyć. Takie reakcje musiał 36 lat wcześniej wywoływać Black Sabbath, na co delikatniejszych duszyczkach. Ostatnie promyki światła dobiegające przez okienko w drzwiach zgasły niezauważalnie. Widać ojciec postanowił się zdrzemnąć. Tymczasem z głośników powoli wytoczył się ten niepowtarzalny głos. Agresywny, zachrypnięty, hipnotyczny. Potężny. Usta bezgłośnie zaczęły poruszać się w rytm wykrzykiwanych przez Toma Fischera słów. Pięści zacisnęły się boleśnie. Z trudem poprawił się w fotelu. Bezwiednie zaczął kręcić się powolnym, ledwo zauważalnym, miarowym ruchem. Chwila wytchnienia. Głowa z ulgą opadła na oparcie, nie przestając się kiwać. Delikatny wiatr gładził twarz. Wiatr niósł popiół. Drzwi i okna były zamknięte, ciepłe powietrze z zewnątrz dostało się tu w jakiś niepojęty sposób. Nawet o tym nie pomyślał. Podskoczył wraz z pierwszym potężnym uderzeniem w bęben. Wraz z szarpnięciem basu, wraz z walcowym uderzeniem w struny gitary. Przepełniony nienawiścią głos Fischera wyrażał destrukcję w najczystszej postaci. Zmuszał do wykrzykiwania bluźnierczych liryk razem z nim, czarował jeszcze bardziej niż wcześniej. I zgasł. Jeszcze jedno uderzenie. Pustka. Subtelna kobieca wokaliza. Pasuje idealnie. Dead Can Dance? Tylko bęben przypominał, z jakim zespołem ma do czynienia. Uśmiech wykrzywił spływającą potem twarz. Nie wiadomo skąd opadła garść suchych, nadpalonych liści... I znów przygniotło. Powoli przeturlało się po całym ciele, roztaczając wokół smród siarki. Wolny, Sabbathowy riff. Tylko cięższy, bardziej przeciągnięty, mocniejszy. Czy tak zaczynaliby Sabbs, gdyby powstali trzy dekady później? Zagrzmiało, błysnęło, uderzyło z jeszcze większą siłą. Błądził oczami, jakby szukając pomocy. Trzymając się kurczowo fotela, zwijając się z bólu, ale i delektując się otaczającym go, okrutnym bo okrutnym, pięknem. Potem nadszedł spokój. I zrezygnowanie. Nienawiść przemieniła się w melancholię. W tle nadal grała i porywała piekielna i bardziej obłąkana wersja Black Sabbath. Tomowi Gabrielowi F. wtórował uroczy kobiecy głos. Zamknął oczy i odpłynął. Póki mógł, bo znów przyszło zniszczenie i tak to wolniej, to szybciej dopełniało dzieła przez kolejne minuty. Brzmiało niesamowicie. Tak wygląda metal XXI wieku. Ale apokalipsa miała dopiero nadejść. Cisza. Spokój. Powolne kroki w oddali. Jakby gdzieś w górze. Przeraźliwy wrzask wydarł się z kolumny. Tym razem to basista i główny, wraz z Fischerem, twórca - Martin Eric Ain. Czuł jakby jakiś niewidzialny świder wiercił dziurę w czaszce, zahaczając o bębenek i krusząc z łatwością skroń. Rozdzierając na strzępy resztki mózgowia. Zsunął się z fotela i opadł na podłogę. W pomieszczeniu panowała ciemność, ale nawet gdyby zapalić światło, niewiele przebiłoby się przez zamglone oczy. Kolejne dźwięki docierały do niego jak zza ściany. Rozpoczął się najdłuższy na płycie zapis ludzkiego obłędu. Przez kolejne 14 minut powoli dobijało go złączone ze sobą szaleństwo z poprzednich utworów, wzbogacone lekką nutką czegoś zupełnie nowego. Hulał wiatr, kolumny drżały od przytłaczających riffów. Pękła okleina skrywająca szafkę, na której stała wieża, kiedy wydarł się zaproszony do udziału na tym krążku Satyr. Wiatr zadął mocniej, zmiatając z półki pudełko z napisem „Monotheist”. Coś nadchodziło, coś niewyobrażalnego, coś miażdżącego i rozdzierającego. Z daleka dochodziły złowieszczo szeptane słowa modlitwy. Przerażał chór. Mgła, wiatr, ogień...
Ojciec zapukał raz jeszcze i nie spotkał się z żadnym odzewem. Irytacja powoli przeradzała się w niepokój. Matka chwiała się obok, czując, że stało się coś niedobrego. Ojciec nacisnął na klamkę. Zamknięte. Liche drzwi łatwo ustąpiły pod naporem barku.
Takiego widoku się nie spodziewali. Leżał na podłodze drżąc i trzepiąc zębami. Mrugał nerwowo, ledwo reagował. Pięści miał zaciśnięte tak mocno, że spod paznokci powoli kapała krew. Stróżka zdobiła również przegryzione usta i spływała po przepoconej, wykrzywionej twarzy. Wokół walał się popiół i suche, nadpalone liście. Bełkotał coś niezrozumiale. Z pomocą zapłakanej matki udało mu się usiąść. Na podłodze leżało ciemne plastikowe opakowanie z wydrukowaną facjatą niczym z horroru klasy B. Ojciec spojrzał na kolumny z których wydobywało się nieznośne buczenie. Nie, to tylko wiolonczela, skrzypce, altówka. Delikatne dźwięki wypływające spod kilku smyczków. Pod nogi osłupiałego mężczyzny opadły świeże płatki śniegu...