Pewnego dnia z djmisiem buszowaliśmy wśród płyt we wrocławskim MM. Misio z nabożną czcią podał mi jakąś płytę, mówiąc że jest rewelacyjna, och, ach i w ogóle. Miała bardzo kolorową okładkę stylizowaną pod psychodelię, a jak się szybko okazało również taką muzykę zawierała. Zespół nazywał się Amorphous Androgynous, a krążek „Alice in Ultraland”. Nazwa była mi zupełnie obca, dopiero na hasło Future Sound of London, przybrałem nieco bardziej kumaty wyraz twarzy. Tylko, że do FSOL mi ta muzyka niezbyt pasowała. Nie powiem, spodobało mi się, ale już miałem w koszyczku Rainbow – „Difficult to Cure” i Teslę – „Psychotic Supper”, a „Alice...” miała kosztować tyle co te obie płyty razem. Do tego budżet miałem napięty jak baranie jaja. No cóż wybór między Teslą i Rainbow , a AA był prosty...
Kilka miesięcy później znowu udało mi się dotrzeć do nagrań z płyty „Alice in Ultraland” a przy okazji do wcześniejszych płyt też. AA startowało jako poboczny projekt FSOL. W roku 1993 ujawniła się pierwsza płyta AA – „Tales of Ephedrina”. Szyld nowy, ale muzyka podobna. Natomiast „The Isness” to para zupełnie innych kaloszy. Po raz pierwszy w tym co stworzyli panowie Cobain i Dougans pojawiają się melodie. Ba, melodie. Pojawiają się normalne piosenki. Raptem ze trzy, cztery, w tym jedna ma ponad czternaście minut – ale zawsze. Tak ciepłej, kolorowej, pastelowej muzyki dawno nie słyszałem. Nastrój rozleniwienia, spokoju i bujania w obłokach. Mam wrażenie, że magiczne ziele dodawano do płyty w już trakcie cyklu produkcyjnego. Ta muzyka paruje marychą tak, że samym słuchaniem można się nieźle ujarać. Tak upaloną psychodelię trudno byłoby znaleźć nawet w latach sześćdziesiątych. Niesamowita płyta. Ale poczułem się nieco bezradny , jako recenzent. Taka dola – trzeba spróbować opisać słowami to, co inni zrobili dźwiękami . Nie bardzo wiedziałem – jak to ugryźć? A - pomyślałem - daj sobie spokój, nie ma się co szarpać. Zapomnij, że ci dwaj faceci to czołowe postacie współczesnej sceny elektronicznej . Dla tej muzyki punktem wyjścia, wejścia i czegokolwiek jest muzyka z drugiej połowy lat sześćdziesiątych. I co tu słyszymy – Bitle z okresu „Magical Mystery Tour” i „Revolver” - są, wcześni Floydzi i Tangsi – też są, na upartego można się doszukać też Byrdsów, a w „Go Tell It To The Trees Egghead” to słychać nawet dalekie echa na przykład Canned Heat – bluesowo-coutrowe pogrywanie. Potem włączają się tabla, sitar i całość leci na Daleki Wschód. Zresztą jak cała płyta. Wykorzystano dokładnie wszystkie znaczące psychodeliczne patenty – ze szczególnym wskazaniem na The Beatles, a dokładniej „I Am The Walrus” – nawet chyba w paru utworach. A to , że w kilku momentach pojawiają się jakieś współczesne rytmy, to tylko dla zmylenia takich jak ja frajerów, którzy mieliby ochotę pisać o tej płycie.
Poszli w te klimaty z pełną premedytacją, powodując pewna konsternację słuchaczy, których przyzwyczaili do raczej innej muzyki. Ale uniknęli błędu typowego, dla innych wykonawców zafascynowanych tradycją. Niektórzy mają tendencje do kopiowania wszystkiego , łącznie z nieco archaiczną produkcją. Panowie AA tradycję muzyczną potraktowali z należnym szacunkiem, jednak nie jest to psychodelia żywcem wyciągnięta z lat sześćdziesiątych, to psychodeliczna stylizacja. Brzmiąca zupełnie nowocześnie, bo współczesne studio daje spore możliwości. I nie ma co na silę udawać , że przez czterdzieści lat techologia nagraniowa z miejsca nie ruszyła. Inna sprawa , że Bitlesi do spółki z Georgem Martinem potrafili te czterdzieści lat temu z ówczesnego studia wydusić bardzo dużo, nawet jak na dzisiejsze standardy.
Teoretycznie FSOL i okolice to nie są moje tereny łowieckie. Takie dźwięki uważam za ciekawe, ale zbyt mało tego znam, żeby się w jakiś bardziej „profesjonalny” sposób brać za pisanie o tym. Tyle tylko, że tym razem to ci panowie wybrali się na moje terytorium. Więc ośmieliłem się tym zająć.
To bardzo dobra płyta. Polecana dla zwolenników niebanalnych, chociaż niekoniecznie awangardowych dźwięków.
Aha, w Stanach Zjednoczonych wyszło pod szyldem Future Sound Of London. I to jest właśnie skan okładki wydania amerykańskiego. Oprócz napisów , jest dokładnie taka sama jak w wersji europejskiej.