Warszawa, 13 stycznia 2007 (sobota)
Za oknem ściana deszczu, wiatr hula w przewodach kominowych. Jest bardzo nijako, zimno, nieprzyjemnie. Piękna zima, nie ma co! Nic, tylko pić do lustra, zasłuchiwać się w myśli i spędzić weekend przed telewizorem (lustracja, molestowanie dzieci, skoki narciarskie etc), jedząc pączki lub inne wysokokaloryczne paskudztwo. Nie, taka opcja mi nie odpowiada!
Zakutana w gruby sweter, z niechcianym prezentem na stopach (przecież prosiłam, by mi nie dawać pod choinkę papci-piesków), z dzbankiem doprawionej imbirem herbaty zasiadłam do laptopa. Postanowiłam podzielić się z wami, drodzy Czytelnicy, swoimi odczuciami na temat Magicznej Zuzanny, złośliwej Zuzy, eterycznej, zakochanej Zuzki.
Duet Wallumrød & Qvenild pochodzi z Norwegii, a jak wiadomo w Norwegii jest zimno i bardzo specyficznie. Nie żebym negowała piękno norweskich fjordów, cudownych krajobrazów. Po prostu „przenikliwy smutek” wpisany jest chyba w kulturę narodową Norwegów (i Skandynawów).
Melody Mountain poznałam przypadkiem. Ot, otrzymałam linka na pewien bardzo popularny serwis społecznościowy. I tak się zaczęło. Znając zaledwie jeden utwór (o którym poniżej) postanowiłam zamówić album. Odebrałam z poczty przesyłkę. Rozpakowałam w biegu. Porzuciłam graty, laptopa, zakupy. I włączyłam. Od tygodnia nie wypuszczam z odtwarzacza. W kąt odrzuciłam nowy Blackfield, nie czekam już na najnowsze Pain Of Salvation.
Melody Mountain to album z coverami. Różnorodność utworów zawartych na płycie jest powalająca i może świadczyć zarówno o poczuciu humoru duetu, jak i o skali muzycznych zainteresowań. Nie jest to album „z kluczem”, przesłaniem. Utwory pozornie nie pasują do siebie. Co można powiedzieć o albumie, na którym sąsiadują z sobą
Hallelujah Cohena i
Crazy, Crazy Nights Kiss? Wspólny mianownik? Głos, klawisze i atmosfera dogłębnego smutku. Zauroczyłam się tą konwencją od pierwszej chwili. Norweski duet nie poszedł w ślady francuskiego Nouvelle Vague (znane i lubiane utwory w stylu bossa-novy) – zaproponował coś więcej.
There`s a blaze of light, In every word
It doesn`t matter which you heard,
The holy or the broken Hallelujah
Rozpoczynające album Cohenowskie
Hallelujah wbija w fotel. Nie, to nie jest genialna wersja znanego wszystkim utworu. Ta interpretacja jest JEDYNA W SWOIM RODZAJU. Leniwe, płynące dźwięki i górujący nad tym wszystkim anielski i krystalicznie czysty głos panny Wallumrød. Muzycznie mniej to Cohena, więcej nieszczęsnego Buckleya z czasów Grace. Następnie na warsztat muzycy wzięli utwór „ace/piorun/dece” -
It’s a Long Way To The Top. Znakomity wybór – wydawać by się mogło, że konwencja 3 akordów, za które kochamy Angusa i spółkę, będzie nie do przejścia dla muzyków orkiestry. Błąd w myśleniu! Klawesynowe wtręty, „rozciągnięte” dźwięki, posępna atmosfera i głos Susanny nadają temu utworowi nowe oblicze. Pomimo nie wykorzystania tradycyjnego rockowego instrumentarium utwór brzmi po prostu BARDZO CIĘŻKO! Myślę, że AC/DC nie miałoby nic przeciwko takim interpretacjom. Utwór pana Nelsona (kiedyś Symbol, obecnie Prince) również został podany z klasą. Chylę czoła. Zawsze lubiłam Prince’a.
Przyszedł czas na zaprezentowanie utworu, od którego wszystko się zaczęło.