Rok 1979. Scena muzyczna poważnie zdemolowana przez watahy punów i ich rewolucję. Sama rewolucja wygląda niewiele lepiej. Dogorywa. Sex Pistols nie istnieje, Sid Vicious nie żyje. Zaćpał się. Co cwańsi i co bardziej kumaci wykonawcy spostrzegli , że schemat pt. trzy akordy, darcie mordy wyczerpał się i szybko zaczynają przeorientowywać swoja muzykę. Ci mniej cwani jeszcze szybciej lądują na marginesie, lub giną w pomroce rockowych dziejów. Powstaje nowa fala. Rotten wraca do swojego prawdziwego nazwiska i już jako Lydon zakłada Public Image Ltd, debiutuje Killing Joke. Bauhaus najpierw straszy Belą Lugosim, a potem wydaje zgiełkliwego klasyka „In The Flat Field”. Punki z Warsaw , po zmianie szyldu na Joy Division nagrywają jeden z najbardziej ponurych albumów w historii rocka , dla niepoznaki zatytułowany „Unknown Pleasures”. Inne punki – dowodzona przez Gary Webba alias Numana, The Tubeway Army, po przezbrojeniu na syntezatory, przy pomocy dwóch superprzebojowych albumów, zamiata konkurencją podłogę. A co w tym czasie robi inna sztandarowa punkowa kapela – The Clash. Znana z lewicowych poglądów grupa szykuje bombę, na szczęście muzyczną. Odpalają ją pod koniec 1979 roku. Nazywa się „London Calling” . Na okładce zdjęcie bassmana zespołu, który demoluje swój instrument. Wydana na dwóch winylach zawiera 65 minut muzyki i jest pod wieloma względami zerwaniem The Clash z punkiem.
Co tam jest? Disco, metalu, czy prog-rocka nie grają. Poza tym jest wszystko – rock’n’roll, rockabilly, reggae, ska – cała muzyka, która wtedy żył alternatywny Londyn. A i to nie wszystko – jest jeszcze swingujący „Johny Jazz”, Nie stronią od dęciaków i to bardzo różnych, od wyklętych klawiszy również. Świeże to jak powiew zefirka o poranku, a zróżnicowane, jak fasolki wszystkich smaków. Z samego punka pozostała ekspresja z jaka utwory są grane i śpiewane . Ten koktajl jest na prawdę smakowity – bujający po reggaewemu „Rudie Can’t Fall” z zupełnie rockowym wokalem, „Guns of Brixton” przyrządzony według podobnej receptury . Tam gdzie jest zupełnie rockowo (tytułowy, „Clampdown”, „Train in Vain”), czuje się naprawdę duży szacunek do rockowej tradycji, te lata 60-te w tej muzyce są bardzo obecne. Trudno nie zauważyć dużej sympatii dla The Who – „Train in Vain” może nieco przypominać „Magic Bus”. Aha, „Revolution Rock” to tez reggae, wbrew tytułowi.
The Clash zawsze jarzyło nieco więcej od przeciętnej kapeli punkowej, dlatego taka płyta musiała im się kiedyś zdarzyć. Schemat punka był dla nich zbyt krępujący, no to się go pozbyli. Przy okazji nagrali rockowego klasyka. Do tej pory dogłębnie studiowanego. Bo słuchając tych wszystkich Franciszków Ferdynandów , Arktycznych Małp i reszty podobnej hałastry - bez The Clash to by nie ruszyli (gwoli sprawiedliwości dziejowej – bez The Jam też).
Według Rolling Stone’a jest to jedna z najlepszych płyt lat osiemdziesiątych. Dlaczego osiemdziesiątych? Bo za Atlantykiem wyszła w styczniu 1980 roku, kilka tygodni później niż w Europie.