Wszystko zaczęło się w roku 1993 , kiedy to klawiszowiec
i gitarzysta niejaki Todd Braverman postanowił opuścić amerykańska grupę
Cathedral (nie mylić z angielskimi doom metalowcami). Podczas okazjonalnej
rozmowy o kwiatach z przyjacielem i gitarzystą Craig'iem Wall'em, Craig
bezwolnie zapytał " A flower ?", co u rasowych progman'ów wywołało tylko
jedno skojarzenie - kultowy utwór Genesis "Supper's Ready". Od słowa do
słowa narodziła się koncepcja projektu, u którego podstaw leżałoby kultywowanie
tradycji rocka symfonicznego lat siedemdziesiątych opartego na konwencjonalnym
brzmieniu gitar, Hammondów, Moog'u i Mellotronu. Tak narodził się Ad Infinitum.
Panowie zaczęli więc tworzyć pierwsze szkice kompozycyjne i tak po dokooptowaniu
klawiszowca Ian'a Goldman'a, basisty Dave'a Beers'a , perkusisty Don'a
Dipaolo i utalentowanego wokalisty Mike'a Seguso o nick'u "Goose" zespół
rozpoczął pracę nad swoim debiutanckim albumem. Ze względu na uboczne
projekty płyta ujrzała światło dzienne dopiero w 1998 roku nakładem wytwórni
Kinesis.
Mając w ręku po raz pierwszy produkt tego zespołu zastanawiałem się nad
głębszym sensem powstawania takich projektów, które, literalnie biorąc,
nie bardzo są progresywne, bezkrytycznie cofając się w lata siedemdziesiąte.
Nawet okładka płyty jednoznacznie kojarzy się z ówczesną estetyką , do
złudzenia przypominając grafiki zdobiące wczesne wydawnictwa Yes. Nie
twierdze, iż nie jestem zwolennikiem takiej twórczości, wręcz przeciwnie.
Sam poszukuję grup porównywanych do wielkich minionego okresu. Bałem się
jednak, iż Ad Infinitum może okazać się niezdarnym naśladownictwem grupki
zapaleńców, których klęska komercyjna jest z góry przesądzona. Wielokrotna
"lektura" tego albumu rozwiała jednakże moje obawy.
Płytę otwiera ośmiominutowa suitka "Ad Infinitum", która ze względu na
tytuł powinna być niejako wizytówką zespołu. I tak też jest. Tajemniczy
keyboard'owy wstęp wprowadza w nastrój sennego marzenia, po którym wokalista
rozpoczyna rozpoetyzowaną opowieść przepełnioną egzystencjalnymi rozterkami
śpiewaną ciekawym głosem mogącym się niektórym kojarzyć z Nick'iem Berret'em
z kultowego Pendragon'a. Pojawiające się dalej kolejne plany dźwiękowe
tworzą niejako zespół obrazów nakładających się na siebie z łącznikiem
gitarowo-mellotronowym spinających całość delikatną klamrą. Kolejny utwór
"Immortality" jest pewnym zaskoczeniem. Proste, prawie "popowe" gitary,
tryskająca optymizmem, żeby nie powiedzieć skoczna linia melodyczna. W
połowie utworu następuje jednak zmiana tempa i nastroju z idealnie wpasowaną
solówką gitarową wspieraną podkładem Hammond'ów. "Waterline" to następna
suitka na tym albumie. Znowu atmosfera przepełniona poezją, marzeniami
i nieokreśloną lekkością mogącą działać niczym balsam na ewentualnie zestresowanego
słuchacza. Ta "poetyckość" towarzyszy właściwie całej płycie. Moim zdecydowanym
faworytem jest "Physician Heal Thyself". Fantastyczny riff, kontrapunktowany
Hammondami, niezła linia melodyczna. "A Winter's Tale" i "Nether Here
Nor There" to dwie rozbudowane formy godne tuzów rocka symfonicznego lat
siedemdziesiątych. W balladzie "Rain Down" można podziwiać krystaliczne
brzmienie dwunastostrunowych gitar, brakuje tu jednak zdecydowanego tła
klawiszowego w postaci chociażby mellotronu, końcówka utworu to jednak
za mało. Płyta zakończona jest tematem otwierającym, co czyni całość zamkniętym
dziełem.
Album Ad Infinitum zaadresowany jest przede wszystkim do fanów twórczości
Genesis z Peter'em Gabriel'em czy nowocześniejszego Spock's Beard. Ortodoksyjnym
progfanom nie przepadającym za spojrzeniem w przeszłość gorąco tej muzyki
nie polecam.
Muzycy z Ad Infinitum zapewniają , że jest to dopiero pierwsza płyta.
Zatem w oczekiwaniu na następną propozycję merykanów wypada trzymać kciuki
abyśmy doczekali się kontynuacji przewyższającej poziomem debiut. Oby
Todd Braverman i spółka nie wypalili się zbyt wcześnie.