Zacznijmy od tego, że jest to reedycja debiutu z 2001 roku. Przyznam się, że zupełnie nie znałem wcześniej zespołu, mimo że wielu mi go polecało. Nie mogę więc stwierdzić, jak płyta ma się do debiutu, jednak z tego co słyszałem wiele zostało zmienione, a piosenki brzmią inaczej... Właśnie, inaczej nie znaczy lepiej. Bo jeśli ta reedycja, która leży spokojnie na mojej półce, jest lepszym wydaniem „Infinity Divine” z 2001, to nie chce mieć z pierwotną wersją nic wspólnego. Zespół gra popularny ostatnio, co nie znaczy, że łatwo wymyślić w tym rejonie coś ciekawego, progresywny metal. Mogę powiedzieć, że znałem wokalistę, pana Nilsa Rue, z power metalwoego zespołu Eidolon, gdzie jego głos pasował do muzyki, ostrej, klasycznej, z kopem i jajami. Natomiast na „Infinity Divine” pierwszą rzeczą jaką bym zmienił, to właśnie wokal... no ale po kolei...
Po pierwsze materiał jest za długi. 11 dość przeciętnych, długich, nudnych kawałków. 60 minut muzyki (nie liczę na razie coveru KD) jest katorgą dla ciała i duszy. Myślę, że spokojnie mógłbym wyrzucić z albumu 3-4 5-minutowe kawałki, a nabrałby on zupełnie innego wyrazu. A tak chylę czoła przed tym, kto w skupieniu przetrawił na raz ten krążek. Zawodzi brzmienie i produkcja... Rzecz zupełnie dla mnie niezrozumiała, przecież to reedycja! Wokal, który zdążę jeszcze opieprzyć, jest schowany z tyłu, zupełnie obok muzyki. Może nadawałoby się to jako chórki, ale nie jako główny głos, który powinien być na pierwszym planie! Tutaj nawet bas zagłusza Nilsa. Reszta wcale nie brzmi lepiej, brakuje jakiejś świeżości, po prostu kiepsko się tego słucha. Tyle o produkcji, teraz o formie muzyków. Muszę przyznać, że umiejętności chłopakom nie brakuje, tym smutniejsza wydaje się porażka w postaci „Infinity Divine”. Gitary to najmocniejszy punkt zespołu, gary, mimo że nudne jak cholera, sprawnie odegrane, natomiast klawisze, nie wiem dlaczego, nie udzielają się za często, nie wspierają muzyki ciekawym podkładem, ale jak już zagrają (a zdarza się to bardzo rzadko), to czuć, że Ronny wie jak się obchodzić z keyboardem. Moim zdaniem Pagan’s Mind powinien bardziej wyeksponować ten instrument. Czas na wokal. Partie Nilsa są po prostu nudne, oklepane i nic nie wnoszące do muzyki. Fakt, w niektórych kawałkach jak „King’s Quest”, czy „Embracing Fear”, mam wrażenie, że słyszę Michaela Kiske w połączeniu z najlepszą wersją Ozzy’ego, a to już duży komplement. W większości jednak wypadków warstwa wokalna powoduje, że ma się chęć spuścić płytę w klozecie. Inna sprawa, że każdy utwór brzmi prawie tak samo. Muzyka pędzi na łeb na szyję, nie ma chwili wytchnienia, każdy utwór jest schematyczny, a nawet jeśli pojawi się ciekawy riff, refren (biały kruk na tym albumie), to i tak za 2 minuty już o nim nie pamiętamy. Wszystko zlewa się w jednolitą, szarą masę. Chłopaki zdawali sobie chyba z tego sprawę, bo próbowali nagrać balladę – „Dawning Of The Nemesis”. To chyba najgorszy moment płyty. Ogólnie mówiąc, od początku jest coraz gorzej, a ten niesamowicie wolny i nużący kawałek to apogeum flaków z olejem. Należy to jednak przetrwać, bo już kolejny kawałek powoli prezentuje formę zwyżkową. „King’s Quest” czy „Twilight Arise” prezentują już przyzwoity poziom, jest dobry refren (w prawdzie niewiarygodnie nieśmiale i niepewnie wykonany), utwory mogą się podobać. 2-3 średnie kawałki na tle kiepskiej płyty to jednak żadna rekomendacja. Jedynym powodem, dla którego warto „Infinity Divine” w wersji z 2004 roku posłuchać, to genialny cover King Diamond Band – „At The Graves”. Jestem fanem tego zespołu, a w szczególności płyty „Conspiracy”, dlatego byłem bardzo ciekawy, jak bardzo ten kawałek zepsują. Niespodzianka – zdziwiłem się, bo to najlepsze wykonanie piosenki Kinga Diamonda, jakie słyszałem. Zero nudy, porywające wokale (aż się nie chce wierzyć, że to nie śpiewa Diamentowy Król), dobre gitary, tnące jak żylety. Jestem jednak przekonany, że to „At The Graves” jest świetnym utworem, a nie Pagan’s Mind świetnym zespołem. Po prostu tego kawałka nie dało się źle zagrać. Może panowie nauczą się, jak tworzyć ciekawą muzykę, na przykładzie tego coveru?
Podsumowując: Możecie sobie z czystym sercem odpuścić to nudne, zagrane na jedno kopyto, męczące „dzieło” Pagan’s Mind. Czekam z niecierpliwością, aż dostanę w swe łapska drugi album tej formacji, bo jestem ciekaw czy wyciągnęli jakieś wnioski. Wprawdzie uparty znajdzie na „Infinity Divine” trochę ciekawych dźwięków, jednak 2-3 utwory to za mało, żeby wystawić choćby przyzwoitą notę.