Na początku liceum rodzice sprawili mi prezent w postaci urządzenia do nauki języków zwanego
sita .
Składało się ono z czujnika oddechu oraz okularów z wbudowanymi, czerwonymi diodami, które zaświecały się podczas
wdechu i gasły wraz z opuszczającym płuca powietrzem. Dzięki zjawisku
biofeedbacku miało to wprowadzać
organizm w stan
głębokiego relaksu , podczas którego obce słówka rzekomo same wpadały do głowy.
Lingwistą nie zostałem - tylko raz udało mi się wejść w ów magiczny stan pół-jawy, pół-snu. Zapamiętałem wszakże
to niezwykłe, nieporównywalne z niczym innym uczucie. Wyobraź sobie, że budzisz się zbyt wcześnie rano i
spoglądasz na zegar, by z radością skonstatować, że jeszcze nie czas na zrywanie się z łóżka. Na powrót pogrążasz
się w śnie, czerpiąc z tego niezmierną przyjemność. Uczucie błogości. Gdyby tenże moment powtórnego opadania w
błogi sen rozciągnąć, tak by trwał i trwał, urządzenie sita nie byłoby nikomu potrzebne.
Nie okazało się przydatne i dla mnie, choć z innej przyczyny: młodemu chłopakowi brakowało cierpliwości do tej
metody, nie umiał się wystarczająco skupić. Poza tym jednym, niezapomnianym razem, nie udało mi się nigdy więcej
wprowadzić w cudowny trans, kiedy mózg gotów jest hurtowo przyjmować obce słówka, a krótki wypoczynek może okazać
się bardziej wydajny niż całonocny sen. Urządzenie sprzedałem.
Podobny, choć znacznie bogatszy w doznania stan, osiągnąłem wczorajszej nocy. Nieopatrznie wrzuciłem do
odtwarzacza płytę, którą - jak mi się wydawało - poznałem już kilka miesięcy temu. Bez szczególnych zresztą
wrażeń. Pierwsze błyskotliwe odkrycie: głupotą było słuchać mistrzów ambientowych drone'ów za dnia! (drone -
buczeć, brzęczeć, warkotać, bzyczeń, mówić monotonnie). Jakże mogłem w świetle dziennym, gdy umysł jest zewsząd
atakowany wielobarwnymi impulsami wszelkiego rodzaju, zauważyć odległe, ledwie słyszalne głosy ptaków
ostrzegające przed niebezpieczną podróżą albo ciche szepty podstępnie do niej zachęcające. Jak w takich warunkach
zwrócić uwagę na przytłumione buczenie szalejącego nieopodal wichru. Na podskórny, zdyszany oddech
umęczonej...Ziemi. I przerażający odgłos bicia jej serca przypominający plemienne tam-tamy ze świata Conana
Barbarzyńcy. Nawet on się obawiał ich śpiewu. Wszystko to ukryte pod warstwą bezkształtnie monotonnych,
organowych zbitków trwających wieki akordów.
Noc pozwala na zauważenie takich szczegółów. A wiek uczy cierpliwości. Tak oto odnalazłem się w krainie, której
istnienia nigdy nie przypuszczałem. Tak oto zrozumiałem, co mają na myśli piszący o silnie hipnotyzującym
działaniu muzyki, o światach, które kreuje. O niepokojącej sile zdolnej nie tylko wpływać na umysł, ale i na cały
organizm w sposób bezpośredni. Wyniszczającej i wybawiającej sile. Wspomagacze, wbrew sugestii okładki, nie są
potrzebne.
Ciemny tunel, chłodny, nachylony stromo w dół; jego wnętrze lekko zamglone. Im głębiej schodzę po wilgotnych,
wyślizganych schodach (mimo ostrzeżeń ptaków), tym mniej przydatny okazuje się zmysł wzroku. Gęstniejący mrok
nieomal pozwala się zbierać dłońmi i zawijać wokół nadgarstków. Słaba poświata Księżyca, widocznego jeszcze przez
otwór wejścia, ledwie wystarcza, by nie zwalić się po stopniach w nieodgadniętą nicość korytarza. Ręce ślizgają
się po mokrych, śliskich ścianach, wyłapują szpary między lodowatymi kamieniami. Tylko słuch pozostaje nadzwyczaj
wyostrzony: pomimo oddalania się od powierzchni wicher potężnieje, przerażające odgłosy wzmagają się. Gdzieś po
prawej, w środku skały, musi płynąć silny strumień podziemny. Co kilka sekund przez korytarz przewala się basowe dudnienie odległych
wstrząsów. Pozostałe dźwięki, a jest ich bez liku, pochodzą chyba z mojego
własnego umysłu, bo nie potrafię sobie wyobrazić istoty lub rzeczy, która
mogłaby być ich źródłem. Nasze własne wnętrze bywa bardziej przerażające,
niż wszystko, co nas otacza.
Kolejny tuzin schodów, coraz mroczniej, ale coraz głośniej: wszechobecne trzaski i wzmagający się grzechot. Tak!
- również potrząsanie łańcuchami. Oślizgłe dźwięki przelewają się pod nogami, wokół głowy szaleje wietrzysko, a
gdzieś poniżej fabryczne syki. Czy ta droga prowadzi do piekła!? Znów głosy ptaków i bagiennych stworzeń. Ale to
tylko złudzenie - wszystko, co żywe, pozostawiłem już za mną. Wszystko, co racjonalne. Z wyjątkiem chłodu
majestatycznych murów prowadzących w dół i w dół.
W miejsce zanikających odgłosów powierzchni, wyrastają delikatnie snujące się nici dźwięków oraz przenikające
wszystko, łącznie ze mną, basowe dudnienie. Czy to moje serce czy serce Ziemi? Gdzieś między stopami przetoczyło
się stadko brzęczących insektów, raczej je wyczułem niż zobaczyłem. Z daleka dobiega przygnębiający stukot
odrętwiałej z zimna (a może ze strachu?) cykady. Z każdym kolejnym stopniem dźwięków ubywa, jednak dla
wyostrzonych zmysłów to i tak za wiele. Każdy szelest, trzask, wężopodobny grzechot wywołuje paniczne reakcje
umysłu. Pogłębione echo przekształca najcichszy szept w potworne dyszenie. Nagle przyspieszenie akcji serca,
tętno bijące o błonę bębenkową, czy to głębokie łomotanie pochodzi ode mnie? Gałki oczne szaleją pod powiekami,
jakby organizm znalazł się w sennej fazie REM. I tak jak na tym poziomie nocnego wypoczynku, obrazy, które widzę,
okazują się nadzwyczaj realne, wyraźne, namacalne.
Coraz gęstsza atmosfera, ani śladu księżycowej poświaty. Pojedyncze dźwięki, wyolbrzymiane przez echo, wywołują
bezkształtne, ponure wizje na powierzchni siatkówki. Koniec mrocznego, cmentarnego tunelu musi się zbliżać, nikt
nie byłby zdolny tego dłużej wytrzymać. Pozostaje basowe dudnienie i szelest kamieni, żadnych zewnętrznych
dźwięków. Jeszcze tylko niezwykła melodia skał. Wzmożone bicie serca, tętno dające się odczuć już na całym ciele.
Byle szybciej do końca, jakikolwiek by nie był. Dwa ciemne zakręty, a po nich ślad w postaci bólu ramion. Prosty,
ciemny chodnik pokonuję kilkoma skokami, potem jeszcze jeden zakręt. Po prawej stronie wnęka - to z jej wnętrza
wydobywa się słyszalny od kilkunastu minut monotonny szmer. Nie sprawdzam, co jest jego źródłem. Zataczając się
brnę dalej w mroczną gęstość póki nie zauważam, a raczej wyczuwam przed sobą drzwi.
Równo heblowane, pozbawione najdrobniejszych nierówności czy drzazg. Ręka
prześlizguje się w dół, by dotrzeć do lodowatej obłości klamki. Dreszcz
strachu, ale i podekscytowania, gdy palce lekko sprawdzają mechanizm. Klamka
ustępuje. Chwila wahania, wsłuchanie się w otoczenie i w siebie. Poza
obecnym od początku wichrem, wciąż słychać szelesty dobiegające z
nieodległej wnęki. Powracam myślami do drzwi: przez wąską szparę przedziera
się jaskrawy promień światła. Czy to słońce, czy wyniszczający dla
osłabionego umysłu ogień zguby? Ignoruję narastający za plecami łoskot.
Jeszcze kilka oddechów, lekkie pchnięcie i drzwi rozwierają się szeroko.
Porywisty wiatr wciąga mnie, bezwolnego, do środka.
A raczej na zewnątrz.
Znajduję się na samym szczycie Trzech Koron. Ponad wszystkim i wszystkimi, na dachu Pienin. Szarpany podmuchami
świeżego powietrza, obserwuję
łaty kolorowych
pól , błękitną wstęgę wijącego się między białymi, wapiennymi skałami
Dunajca. W dole, po lewej stronie, Czerwony
Klasztor - o ileż piękniejszy z tej perspektywy. A tuż przede mną kilkusetmetrowa przepaść. Kolejne uderzenia
ożywczego wiatru bawiące się pozostałościami
porannej mgły. I
nagła myśl. Oglądam się: ani śladu po drzwiach, jedynej drodze powrotu! Głęboki wdech, moment zastanowienia, i
skok [
Pethidine 26:51-54]. Krótki, zapierający dech w piersiach lot, a potem gwałtowane lądowanie. I
odgłos hamowania kończącego swe wirowanie krążka, dobiegający z leżącego obok łóżka discmana.