Bez cienia przesady można uznać pierwszą dekadę XXI wieku za bardzo udaną dla Wojciecha Szadkowskiego. I to nie pod względem ilości wydanych albumów, ale przede wszystkim z racji wartości artystycznych tychże. Rok 2009 przyniósł znaczące rozwinięcie artystycznych wizji tego artysty. Światło dzienne ujrzała bowiem płyta (jedyna dotychczas) projektu Strawberry Fields. Album ten jest o tyle znaczący, że prezentuje muzykę zdecydowanie inną niż twórczość Satellite i Peter Pan. Do projektu Szadkowski zaprosił gitarzystę Satellite - Sarhana Kubeisi, na basie zagrał Jarosław Michalski. Sam zaś stworzył partie perkusji, gitary akustycznej i klawiszy (okazyjnie w tych ostatnich wspomógł go, a jakże - Krzysztof Palczewski). Partie wokalne objęła niejaka Robin. Tak. Wojciech Szadkowski zaangażował wokalistkę. Mimo, że początkowo miał być męski głos, ostatecznie zdecydował się na Robin, co diametralnie zmieniło dotychczasowy kurs wyznaczony już na początku działalności Collage.
Nie będzie odkryciem Ameryki stwierdzenie, że pośród wydawnictw jednorazowych zdarzają się ewidentne perełki. Album „Rivers Gone Drive” jest tego świetnym przykładem. Jego oryginalność trzeba jednak uznać w kontekście pozostałej twórczości Szadkowskiego. Chodzi o to, że dość mocno odstaje on pod względem prezentowanej muzyki od wspomnianych wyżej projektów. Przede wszystkim artysta zaprezentował muzykę, którą można określić jako rock alternatywny ze sporą dawką brzmień ambientowych, psychodelicznych i gdzieniegdzie wręcz popowych. Większość utworów opiera się na bardzo eterycznym i natchnionym klimacie. Szadkowski pokazał tu, że z instrumentami klawiszowymi jest za pan brat i potrafi stworzyć przy ich użyciu piękną, oniryczną atmosferę. Prym wiodą tu utwory „Your Story”, „Close”, „Rivers Gone Drive”, „Open Your Eyes”, „Maybe” i „Flow”, czyli w istocie większość zawartości płyty. Pozostałe trzy kawałki znacząco odróżniają się od wymienionych, ale nie zaburzają odbioru całości. I tak dostajemy tu prosty i melodyjny „Feel”, oparty na piosence kabaretowej lat 30 – 40tych „Moon” i najbardziej ze wszystkich popowy „Beautyful”. Na równi z instrumentami klawiszowymi charakter albumu określa głos Robin i melodyjność utworów. Wokalistka wpisała się ze swoim głosem idealnie w muzykę. Szadkowski powiedział w jednym z wywiadów, że Robin nie odśpiewuje danych jej tekstów, ale je opowiada, co rzeczywiście słychać od początku do końca płyty. Zróżnicowanie utworów wymusiło różnorodność ich interpretacji, co dało w efekcie zróżnicowane podejście do śpiewania. Słychać to w sprawnym posługiwaniu się przez nią emocjami w głosie. Bez problemu da się wyczuć, że ta muzyka po prostu jej „siadła”. Na marginesie można dodać, że nieobcy jest jej szeroko pojęty rock (około)gotycki a muzyka na „Rivers...” - czy się to komuś podoba, czy nie - leży gdzieś na obrzeżach tego stylu, ocierając się także nieco o dark wave. W tym kontekście nie będzie raczej zbyt daleko idącą śmiałością stwierdzenie, że występ Strawberry Fields na przykład na Castle Party byłby jak najbardziej stosowny. Koncert grupy w promieniach zachodzącego Słońca w bliskiej obecności niesamowitych ruin zamku dla wielu mógłby być wydarzeniem niezapomnianym. Wydaje się to raczej mało prawdopodobne, ale słuchanie tego albumu również dostarcza ciekawych wrażeń