Niestandardowa myśl progresywna pojawiła się w ostatnim jak dotąd albumie zespołu Kurws. Alarm nagrano w składzie zmniejszonym o klawiszowca Piotra Zabrodzkiego i różni się on bardzo od dwóch poprzednich albumów. Styl zespołu został zachowany, jednocześnie po raz kolejny rozwinięty. Panowie odeszli od stricte dźwiękonaśladowczego podejścia, które było słyszalne na ich drugiej płycie. Śmiało zbudowali natomiast pewien koncept, który wykracza poza dotychczasowe opowiadanie dźwiękami pojedynczych historii.
Materiał składa się z sześciu utworów, z czego utwór pierwszy stanowi minutowe intro. Cztery z pięciu pozostałych trwają od siedmiu do niemal jedenastu minut. Stanowi to dużą różnicę w porównaniu z poprzednimi wydawnictwami. W zderzeniu z taką informacją większości nasuną się skojarzenia z nurtem progresywnym, jazzem lub też jednym i drugim jednocześnie. Cóż, jazzu jest u Kurws jeszcze mniej niż ostatnio. Pojawiają się, owszem, freejazzowe wtrącenia saksofonu Oskara Carlsa, jednak bliżej tej muzyce do krautrocka w połączeniu z… math rockiem. Mało tego, krautrockowe wpływy są tu wyraźniejsze i bliższe niż kiedykolwiek w dyskografii zespołu. Nad wszystkim unosi się zaś progresywny koncept. Alarm to bowiem płyta o ucieczce. Prawie w każdym jej momencie słychać gonitwę, mającą w różnych chwilach różne tempa. Największym bohaterem tego albumu jest dla mnie siedzący za zestawem perkusyjnym Dawid Andrzej Bargenda, który wyczynia tu rzeczy niezwykłe. To przede wszystkim on prowadzi nas przez etapy biegu, którego bohaterem jest abstrakcyjny bohater muzyczny złożony z dźwięków wygrywanych przez Kurwsów. Moim zdaniem to coś niesamowicie nowatorskiego, kolejny przejaw stałej ewolucji zespołu.
Każda kompozycja wynika tu z poprzedniej. Każda stanowi niejako rozdział tej czterdziestominutowej gonitwy. Takiej interpretacji sprzyjają także tytuły. Piskliwe intro Oury Jalloh swymi ostatnimi dźwiękami udowadnia, że stanowi tytułowy alarm, który uruchamia ucieczkę. Podjęta zostaje ona w Nagonce. Wypełnia ją nerwowa atmosfera kreowana przez szorstką gitarę i zakręcony bas. Bardziej pogubiony etap gonitwy następuje w Mieć ciastko i zjeść ciastko. Kapitalny utwór, który po prostu trzeba usłyszeć. Dramatyzm wyraźnie tu narasta i osiąga apogeum w Eliminacjach, które brzmią jak muzyczne apogeum jakiegoś polowania albo nawet wojny. Gitara brzmi tu momentami jak karabin maszynowy, a perkusja jak eksplozje. I tak nieprzerwanie przez siedem minut. Następują tu oczywiście chwile wytchnienia dla całej tej instrumentalnej maszyny. Jednak muzyczny bohater za parę chwil zmuszony jest biec ponownie. Często pojawiają się tu repetycje całych fragmentów, co oddaje w pewnym sensie długość i intensywność biegu. Przez wspomniane efekty dźwiękowe odnosi się wrażenie, jakoby ten niepokój nie skupiał się bezpośrednio na bohaterze. Jak gdyby sytuacja, w jakiej się znalazł, była częścią czegoś większego. W Eliminacjach próbuje on zyskać przewagę przed pogonią i schronienie od całego chaosu. Najdłuższy na płycie Triumf niewoli, który rozpoczyna się od marszowego werbla, jest z kolei intensywnie zmieniającą się ilustracją powrotu relacji ścigający-ścigany. Mamy wrażenie, że ucieczka znów jest przed kimś lub czymś konkretnym. Bogactwa zmian w tej kompozycji niesposób opisać. Kończy się on natomiast dźwiękami gitary z intra oraz wsamplowanym głosem instruktora łowieckiego, który mówi o sygnałach używanych podczas polowania. Trop się urywa – czyżby pogoń została przerwana? Tańce na wulkanie swoim rozedrganym riffem i metalicznym basem dają nam do zrozumienia, że nie. Jeden zły ruch i możemy wpaść do wulkanicznej magmy. Wkracza galopada perkusji i gęstniejąca atmosfera niebezpieczeństwa. Wszystko jednak rozmywa się nagle w nucące monotonnie głosy i… dzwoni alarm. Jakby budzik. Koniec. Czyżby to był tylko zły sen?
Tego nie wiemy, jednak niech ten opis wystarczy czytelnikom za zachętę do sięgnięcia po Alarm. To najdojrzalsza płyta wrocławskiej grupy. Rytmiczny majstersztyk. Myślę, że Bargenda jest w stanie zainspirować niejednego perkusistę. Carls fenomenalnie używa saksofonu do podbijania atmosfery napięcia, tworzy swego rodzaju dźwiękowe ostrzeżenia przed kolejnymi niuansami chropowatej gitary i zimnego, rozbieganego jak mrówki basu. Efekty dźwiękowe tworzone przez Majchrzaka i Kostkiewicza są wysoce sugestywne i dodają płycie takiej pełni. Opowiadana przez instrumenty historia jest przebogata, przy jednoczesnym użyciu minimalnej liczby środków wyrazu. Warto, a nawet wypada docenić.