Grupa Bee Gees swoją czwartą płytę zatytułowaną „Odessa” wydała w 1969 roku i jest to dwupłytowe wydawnictwo, pełne połyskującej orkiestrowej tekstury i wspaniałych melodii, które przyciąga swoją uwagę już okładką. Na puszystym welurze tłoczonym złotem widnieje napis Bee Gees Odessa. Ale na początku 1969 roku album nie był entuzjastycznie przyjęty. Grupa była na skraju rozłamu znajdując autorów materiału w kryzysie osobistym. Intensywna praca doprowadziła do wyczerpujących kłótni, które zakończyły się bitwą między braćmi, Barrym a Robinem Gibb o przywództwo w grupie. Na domiar złego słuchacze kupujący do tej pory przebojowe single nadal oczekiwali słodkich numerów takich jak „Words”. Ale w miarę upływu lat nieustraszone ambicje „Odessy” stają się coraz trudniejsze do odrzucenia. Te siedemnaście piosenek wypełniających ten album zawiera bogatą i odważną mieszankę stylów muzycznych: rocka, popu, country, baroku, opery i muzyki klasycznej. Barry Gibb wspomina, że trio przewidywało, że ta mieszanka wywoła emocje i zaistnieje jako rockowa opera (pierwotnie płyta miała mieć tytuł „An American Opera”) a została wydana dwa miesiące przed albumem „Tommy”, The Who.
Niesamowita i cudowna wyobraźnia.
Producentem albumu był Robert Stigwood, który pomógł Bee Gees stać się takim fenomenem kulturowym w latach 70-tych a od początku przekonywał, że Barry Gibb ma cudowną i niesamowita wyobraźnię. Utwór otwierający ten album „Odessa (City On The Black Sea”) został napisany przez braci w 1968 roku i opowiada o ocalałym marynarzu z fikcyjnego brytyjskiego statku Veronica, który walczy o przetrwanie będąc na unoszącej się górze lodowej na Bałtyku. To jeden z najbardziej ulubionych utworów Stigwooda. Numer wyposażony jest w niezwykłą mieszankę dźwięków gitary flamenco i wiolonczeli i już od pierwszych nut dużo emocji stwarzają wokalne umiejętności braci Gibb. Melancholijne partie utworu wypełniają bezkresne wody lodowatego morza tworząc jedną z najlepszych piosenek popowych jakie kiedykolwiek napisano.
Ten utwór jest naprawdę oszałamiający z tym nieziemskim crescendo płaczących głosów, zakotwiczonych w chropowatej akustyce i żałobnej wiolonczeli.
Choć reszta „Odessy” może nie jest tak odważna to jednak wydobywa odpowiednie nuty z głośników dając nam porządną porcję świetnej muzyki. Chwytliwe klejnoty w postaci „Edison”, „Melody Fair” czy „Sound Of Love” odzwierciedlają wysoki potencjał muzykalności i wykonawstwa grupy. Oddają ducha epoki a w „Sound Of Love” wręcz kipią zwiewnymi sukienkami w kwiaty i pięknymi dziewczętami. Melancholijny nastrój cały czas powstrzymywany jest Latem Miłości co wzmacnia użycie orkiestrowych elementów w większości utworów. Jednak rosnąca tęsknota wywiera większy wpływ na album. „Never Say Never Again” przyjmuje pełne wzorce muzyki lat sześćdziesiątych ale trzeba zwrócić uwagę na świetne wokale braci Gibb. To naprawdę jest wyższa szkoła jazdy. Piękne harmonie i melodię możemy podziwić w numerze „Edison”, który złożony jest w hołdzie Edisonowi, wynalazcy żarówki. Jest to jedna z najlepszych piosenek z całego albumu. Posłuchajcie tego wspaniałego wokalu, tej intonacji, tego wyczucia nastroju. Uff. A jak wchodzą lekkie, delikatne organy. To jest naprawdę cudo. Krótka piosenka „Melody Fair” pokazuje kunszt wokalny Barry’ego. To niezapomniana chwila.
Żeby nie było jednorodnie mamy na płycie numery „Marley Purt Drive” i „Give Your Best”, które kierują nuty w stronę wiejskich wycieczek, co sugeruje, że muzycy Bee Gees, podobnie jak wszyscy inni, słuchali The Band, Boba Dylana i The Byrds.
Album kończy instrumentalny utwór „The British Opera” wykonany jak dowolny klasyczny klejnot muzyczny. Zwroty chórów są fantastyczne i mają uroczą głębię. Fortepian, oboje, trąbki owijają się wokół psychodelicznych nastrojów i wypełniają w całości tą niezwykłą płytę.
„Odessa” przy innych dziełach powstałych w niezapomnianych latach sześćdziesiątych stanowi idylliczną alternatywę psychodelicznej wrażliwości, ukazując piękno i radość tamtych czasów.