Pertness nie należy do grona znanych i lubianych. Ich power metal nie jest na tyle dobry, by podnieść grupę na wyżyny. Nie mają siły przebicia, stoją na uboczu wydając nie najlepsze albumy. Zespół nigdy nie zrobił na mnie wrażenia, ich muzyka jest dla mnie mdła, bez polotu i rewelacji. A czy „Frozen Time” jest tego przykładem? Po pierwszym przesłuchaniu aż chce się wyłączyć płytę i na tym skończyć przygodę ze Szwajcarami, ale nie warto iść tą drogą. Może warto dać młodzikom szansę? Już sama okładka daje nam dużo do myślenia. Surowa zima. Bardziej by tu przemawiały północne regiony naszego kontynentu, aczkolwiek Pertness pochodzi z równie zimowego kraju jakim jest Szwajcaria. Tak więc szata graficzna im się udała, a jak jest z samą oprawą muzyczną? No to jedziemy…
Płytę otwiera utwór tytułowy. Jest surowo, ociężale, nieco agresywnie, z pazurem. Wokal pozostawia wiele do życzenia i całość nie pasuje do siebie – ani muzyka, ani śpiew. Zalatuje mi tu odrobiną thrashu, co jest nie na miejscu. Miał być album stricte power metalowy, a co nas wita? No, właśnie… Więcej zapału by się muzykom przydało i jako otwieracz umieścili jakąś sensowną piosenkę w stylu, który grają. Niby jest ta szybkość, ale daleko jej do power metalu. „Frozen Time” to jakiś tani bubel. Następny w kolejce, „My Will is Broken”, ma już coś z melodyjnego metalu, ale słychać, że jest śpiewany na siłę, tak, żeby zaśpiewać i dziękuję, koniec piosenki. Sama melodia jest fajna, owszem, ale melodia to nie wszystko. Brakuje tutaj magnesu, który przyciągnie słuchacza na te kilka chwil. „Farewell to the Past” nie jest bynajmniej zakończeniem, więc muzyka nadal płynie z głośników. To 4 minuty wypełnione riffami spod znaku Running Wild, piekielną perkusją i mocnym, gardłowym wokalem. Szept na początku wprowadza nas w ten dosyć udany utwór. Arcydziełem on nie jest, ale dobrze się go słucha. Folkowo-balladowy „No More Messiah” przywołuje skojarzenia z takimi songami Blind Guardian, choć w tym przypadku bardzo się wynudzimy. Widać, że muzycy wzorowali się na kolegach wyższych rangą, co się rzuca w oczy. Podczas tej piosenki czuję się tak, jakbym słuchała niewypału Niemców. Tom Schluchter chce się upodobnić do Hansiego, choć talentu mu brak. Początek „Cold Wind of Death” kojarzy mi się z Fairyland, potem następuje prawdziwa power metalowa szybkość, ale kiedy do gry wchodzi wokalista, ten psuje cały urok tego kawałka, który tak naprawdę wstęp miał nie najgorszy. Szepty w dalszej jego części nijak się mają do szybkości serwowanej przez zespół. Na końcu słyszymy growl… Istny miszmasz. „I Sold My Remorse” z progresywnymi wstawkami, zabójczą perkusją i wykrzykiwanymi zdaniami może się spodobać, ale nie musi. W refrenie mamy ten sam schemat co w „My Will is Broken”. Przeciąganie Tomowi niestety nie wychodzi, sami zaś instrumentaliści się gubią. Trochę jest to chaotyczne i bez emocji. Perkusja na końcu jest identyczna jak w „Enter the Glade” Szwedów z Falconer. Jest to zwykłe zżynanie, nic więcej. „The Last Survival” to 5 minut powtórki z utworów wcześniejszych – niczym się on nie wyróżnia, jest zwykłym wypełniaczem i tyle. Nie ma tutaj tej power metalowej radości. Na początku ją nieco słychać, ale potem muzycy schodzą na psy i grają tak jakby od niechcenia. Zresztą, sam wokalista zniża się do słabego poziomu. Na końcu pojawia się power metalowy motyw rodem z DragonForce i Brainstorm. „Lost in Time” to pozycja numer 8 – utwór o wolniejszym tempie, złagodzonym brzmieniu i brudnym wokalu, który niestety nie pasuje do melodii tej piosenki. Sama zaś urzeka. Gdyby nie wokal to byłby to utwór znakomity pod każdym względem, ale taki nie jest. Cóż, jeśli takie było założenie zespołu – OK. „Shadow Knights” po krótkim wstępie atakuje nas heavy metalowym zadęciem, odrobiną thrashowej polewki z charakterystyczną sekcją rytmiczną jaka znalazła się na tym albumie. Riffy są mięsiste, które idealnie współgrają z melodią, ale niestety Tom psuje ten muzyczny obrazek. Muszę przyznać, że perkusista odwalił tu kawał dobrej roboty. Taki rasowy heavy metalowy rytm, który się sprawdził. „The Eye of the Storm” to przedostatni kawałek na płycie. Czy zasługuje na uwagę? I tak, i nie. Zaczyna się dosyć mocno kosmicznie, po czym do zabawy przyłączają się muzycy, potem wokalista, który wokalnie wypadł blado. Perkusja brzmi jak w poprzednim utworze, co jest złym zabiegiem. Myślałam, że będzie ciekawiej, ale nie jest. Co rusz słychać te same riffy, tę samą barwę głosu Toma Schluchtera. Najoryginalniejsze to nie jest. Fakt, można wyłapać dobre momenty, ale to jak kropla w morzu. Na zakończenie dostajemy metalową wersję szkockiej piosenki folkowej „The Star of the Country Down”. Nigdy nie przepadałam za muzyką folkową, choć nowością to nie jest w muzyce metalowej – połączenie folku z ciężkimi brzmieniami. Osobiście jestem tego zdania, że folk jest integralną częścią black/viking metalu. Jest w tym jakaś magia. Jeśli chodzi o power metal to bardziej do mnie przemawiają symfoniczne dodatki, aniżeli folkowe wstawki. Folkowy jest Korpiklaani i niech tak zostanie. Pertness doskonale wiedział jak przyciągnąć słuchacza i umieścił na swoim albumie folkową piosenkę. A zrobił to nader świetnie. Czuć tu powiew Rhapsody Of Fire i takich rzeczy jak „The Village of Dwarves”, mniej metalowe songi Korpiklaani, czy też Ensiferum. Sam wokalista przeszedł tutaj samego siebie – jego głos idealnie wpasował się w folkową szatę. Finowie mogą się bać, konkurencja nie śpi. Mimo iż Szwajcarzy prezentują power metal to „The Star of the Country Down” im się udał. Bardzo, bardzo, bardzo. Jestem pod wrażeniem, nie spodziewałam się tak wspaniałego zakończenia tak marnej mojej zdaniem płyty. Nie oszukujmy się – Pertness nie pasuje do całej tej power metalowej otoczki. Muzyka jest wtórna, nie ma w niej nic, co mogłoby poruszyć odbiorcę, słuchającego akurat tej kapeli.
Reasumując: muzyka Pertness nie zapada w pamięć poza refrenem „My Will is Broken”, który chodzi po głowie przez co najmniej kilka godzin, ale to nie jest wystarczające. Tej muzyce brakuje siły przyciągania. Jak już wyżej napisałam – jest wtórna. I tego się należy trzymać. Jedynym i zdecydowanym mocnym punktem jest ostatni kawałek. Za to, jak zabrzmieli Szwajcarzy w wersji folk, należą się im podziękowania. Uratowali pozycję, na straconej nie są, choć przydałoby się więcej weny twórczej. Ocena ogólna jest taka, że „Frozen Time” nie jest albumem, który powali słuchacza na kolana. Jeśli nie znasz tego zespołu, tej płyty – nic nie tracisz. Lepiej jeśli pomachasz sobie głową w rytm muzyki Gamma Ray, Rhapsody Of Fire i HammerFall.