Choć prawdopodobnie dla większości polskich fanów mocnego grania, Nothing More będzie wciąż siedziało w worku z nowościami, ja miałam okazję spotkać się z ich twórczością kilka lat wcześniej. Aura była identyczna jak teraz. Dniami i nocami lało. Słońce wychylało się, by za chwilę zostać znowu przygniecione przez chmury. Wtedy brzmienie takich utworów jak „Jenny” czy „I’ll be OK” budziło we mnie niepokojącą energię, przełamującą pluszczącą pod trampkami chandrę. Teraz utwory z albumu „The Stories We Tell Ourselves” krótkimi uderzeniami przypominają mi, jakie prędkości może osiągać moja krew w arteriach.
15 września, w dniu premiery, pierwszy rzut oka na set tego krążka zatrzymał mój palec tuż nad znakiem play w aplikacji Spotify. Ale jak to 18 utworów? Chwilę później wszystko było już jasne. Okazało się, że przestrzeń pomiędzy pełnowymiarowymi piosenkami poszatkowana była przerywnikami, co jest obecnie powszechnie spotykanym zabiegiem. W tym przypadku takie zagranie ciekawie zespoiło całość i sprawiło, że odbiera się ją jako rzeczywiście opowiadaną historię, w której żaden element nie jest przypadkowy. Najmocniejszymi punktami tej płyty są na pewno promujące ją single („Go To War”, „Don’t Stop”, „Who We Are”), ale też takie utwory jak „Do You Really Want It” czy „Funny Little Creatures”. Mroczne, niepokojące, ostre, a jednocześnie ujmujące melodycznością i mimowolnie wprawiające ciało w ruch kompozycje nie pozwalają słuchaczowi się nudzić. Niektóre zagrania rytmiczne, riffy gitarowe, jak i linia wokalu oraz jego wysoki rejestr (jak choćby w „Let ‘em Burn”) nasuwają skojarzenie z dokonaniami zespołu The Used z czasów „Lies For The Liars” (2007), ale to działa tylko na korzyść Nothing More w kwestii budowania wciągającej atmosfery krążka, z czego ówcześnie grupa Berta McCrackena słynęła.
Chciałabym podkreślić szczególną wagę jeszcze dwóch utworów z wydawnictwa Nothing More, mianowicie „Still In Love” oraz „Just Say When”. Pierwszy z nich – przyznam się od razu – sprawił, że dostałam mikro zapaści, która pojawia się od tamtej pory za każdym razem, gdy słucham tej piosenki. Dawno już nie słyszałam tak dobrze skomponowanego utworu pod kątem emocjonalnym, tak wyważonego, jednocześnie rozrywającego i kojącego, jak ten. Drugi z kolei jest tym, czego nie spodziewałam się uświadczyć, czyli kompozycją akustyczną, podczas słuchania której aż chce się chwycić za gitarę elektryczną, rozkręcić overdrive i nadać temu właściwy wymiar. Choć nie neguję, że to może być kwestia osłuchania i przyzwyczajenia do takiego brzmienia tej kapeli. Podobnie miałam w sytuacji, gdy Muse na swoim „The 2nd Law” (2012) umieścił dwa numery śpiewane przez Wolstenholme’a, a nie – standardowo – Bellamy’ego. Z czasem się do nich przekonałam, ale co wycierpiałam duchowo po drodze to moje.
„The Stories We Tell Ourselves” to bardzo równy, ale jednocześnie intrygujący i lekko szarpiący album. Każdy utwór na nim pulsuje ciepłą energią, ale gdy trzeba też wyciszeniem. Najlepiej podsumowuje to właśnie zamykający go 6-minutowy „Fade In / Fade Out”, w którym zespół ujawnia pełne spektrum swojego czucia – od szeptu do krzyku.
27 listopada Nothing More zagrają w naszym kraju, na scenie stołecznego klubu Hydrozagadka. Już nie mogę doczekać się tego połączenia żywiołów. Cała Praga wyleci w kosmos.
Niebezpiecznie wciągająca płyta. Niepokojąco uzależniająca kapela.