Chyba niewielu pamięta co to Osibisa. A ci, którym nazwa coś mówi, to zapewne tylko dlatego, że panowie Osei, Tontoh i Amao ze wspomnianej kapeli skutecznie rozpędzili finał jurajowego „Look At Yourself”.
A szkoda, gdyż (zwłaszcza) w swojej wczesnej działalności twórczość Osibisy jest absolutnie warta wspomnienia, gdyż chyba nikt tak skutecznie i umiejętnie nie przemycił elementów (głównie) afrykańskiego folkloru do rockowego mainstreamu.
Trudno, aby korzenie muzyków nie odgrywały znaczącej roli w twórczości zespołu, skoro czterech z nich pochodziło z Afryki, trzech z Karaibów (Grenada, Trynindad i Tobago), a zespół został założony krótko po tym kilku z wspomnianych wyżej jegomości spotkało się na stypendium muzycznym w Londynie sponsorowanym przez rząd Ghany.
Pierwsze trzy wydawnictwa fromacji są bardzo równe („Heads” może leciutko zaniża poziom), w których stworzono mieszankę wybuchową na którą złożyły elementy głęboko osadzone w muzyce etnicznej oraz typowo rockowego kopa. Osobiście uważam, że chyba debiutancka „Osibisa” jest najlepsza w dorobku kapeli. Choć wielu powie, że „Woyaya” prezentuje się lepiej.
Pierwszym argumetem działającym na korzyść debiutu w tym porównaniu wydaje się być „Music For Gong Gong” – chyba pierwszy utwór, będący czymś na wzór przeboju zespołu. Szybki, rytmiczny z chwytliwą sekcją dętą i tempem ocierającym się o działające równolegle poczynania Santany, jest kawałkiem niezwykle głęboko zapadającym w pamięć, okraszony dodatkowo świetnym solem saksofonowym Teddy’ego Osei’a.
Jednakże nie jest to najbardziej wyróżniający się fragment wydawnictwa. Osobiście postawiłby na „Ayiko Bia”; bardzo wokalny z fajnymi wykrzykiwaniami we wstępie rodem z jakiegoś tańca plemiennego, świetną pracą sekcji rytmicznej i pulsującym rytmem. Nie można również nie zachwycić się otwierającym całość „The Dawn” – chyba najbardziej transowym w całym zestawie (od świetnego wstępu z gitarowymi wariacjami kojarzącymi się nieodpracie z „Vas Dis” Wishbone Ash, po fajne granie trąbek i - przede wszystkim - fletu) wyjaśniającym dodatkowo – w pierwszych sekundach utworu - genezę fenomenu Osibisa.
Pozostałe kompozycje również trudno nazwać wypełniaczami; imponuje zwłaszcza „Think About The People” – dość osobliwy protest song, nieco bardzej zbliżony rockowym kliamtom z jazzującą partią fortepianu i wokalem Wendella Richardsona, momentami ciekawie stylizującym się na tembr Chrisa Farlowe’a. Również mniej afrykańskich inklinacji zdaje się mieć taki „Phallus C”; trąbki, troszkę Hammonda tu i ówdzie i solo Richardsona to elementy, które w najbardziej znaczący sposób odciskają swoje piętno na kompozycji, jednakże dzięki świetnym popisom perkusyjnym w końcówce utwór nabieraja bardziej afrykańskiego kolorytu. „Oranges” wyróżnia świetna partia trąbka nadająca kompozycji niezwykle jazzowego posmaku. „Akwaaba” może i nie powala na tle pozostałych rzeczy na płycie, ale na zarówno klimat jak i wykonanie nie ma co narzekać.
„Osibisa” jest kapitanym krążkiem, w którym Afryka, Karaiby i zachodnioeuropejski rock fantastycznie współgrają ze sobą w ramach 40 minut niezapomnianego muzycznego szaleństwa. Etniczne rytmy, rockowy żywioł, do tego świetne kompozycje z zapadającymi w pamięć motywami złożyły na jeden z najciekawszych i – z perspektywy czasu – najbardziej niedocenianych debiutów lat 70-tych. A szkoda, gdyż rzecz jest warta wysłuchania.
Potem było już niestety mniej ciekawie; zespół idąc z duchem czasu bardziej skierował się w stronę chociażby muzyki funk. Ta mieszanka w odpowiednich proporacjach jeszcze jakoś sprawdziła się na takim (bardziej niż niezłym) „Happy Children” z 1973 roku, lecz na póżniejszych rzeczach sprawa nie wyglądała już tak fajnie*.
*warto też wspomnieć o fakcie, że podobnież na szersze wody dzięki pierwszym dwóm płytom Osibisy wypłynął (nawet pomimo faktu, że okładki płyt maział już wcześniej) Roger Dean, który zaprojektował zarówno logo zespołu, jak i specyficzne słonio-ważki, które na lata stały się znakiem firmowym zespołu.