Debiutancki album Wes Gałczyński & Power Train ma zdecydowanie sporą dawkę energii! Choć, jeśli ktoś spodziewa się klasycznego bluesowego grania, to może się tą płytą nieźle zaskoczyć. Brzmienie przypomina raczej burzliwą mieszankę AC/DC i ZZ Top, a całość balansuje na granicy hard rocka i czystego rock’n’rolla.
Wes Gałczyński to artysta, który wiele lat spędził w USA. I co do tego nie ma wątpliwości od pierwszych sekund albumu - akcent Wesa pewnie zmyliłby niejednego rodowitego Amerykanina. Większość utworów grana jest techiką slide, która przecież wywodzi się z Nowego Świata. Nie jest to jednak ciepły dźwięk jak u Duane’a Allmana czy Dereka Trucksa. Jest to agresywne granie, które pasuje bardziej pod zjazd gangów motocyklowych niż ulice Nowego Orleanu.
„No. 1” to album, którego nie sposób słuchać inaczej niż na pełnej głośności (pamiętajmy jednak, że od 22 obowiązuje cisza nocna!). Jego odbiór poprawia również odpowiedni dobór trunku – rum, whiskey albo piwo. Wydaje mi się również, że płyta nadaje się idealnie do słuchania wieczorem, podczas samotnej jazdy samochodem (wtedy proponuję jednak niealkoholowy trunek).
Arkadiusz Rębisz na perkusji dodaje utworom dodatkowego pazura. A o tym, że płyta to drapieżca sugerują już nazwy utworów: „I’ll Sleep When I Die”, „Sex on a Stick” czy „Dead Call”. Teksty piosenek są nieskomplikowane, ale zdecydowanie przemyślane i idealne dla tego gatunku. Dopełnieniem sekcji rytmicznej jest naprawdę dobry i zauważalny bas Pawła Gielarka. Na szczególną uwagę powinien zasługiwać również fakt, że płyta została wydana wysiłkiem własnym zespołu, a jej mastering brzmi naprawdę świetnie.
„I’ll Sleep When I Die” to moim zdaniem najlepszy utwór na krążku, z bardzo zapamiętywalną solówką i sporą różnorodnością w brzmieniu. Bo właśnie jedynym mankamentem płyty jest monotonia. Co prawda album wpasowuje się w „idealną długość” okołu 40 minut, ale składa się na niego 11 utworów mających od 3 do 4 minut. Brak bardziej rozbudowanych kompozycji czy dłuższych solówek powoduje, że czasem ciężko jest zauważyć przejście pomiędzy jednym utworem a drugim. Przydałoby się również przełamanie stylu w postaci ballady. Wes funduje nam jednak jazdę bez trzymanki, a płyta nie zwalnia nawet na chwilę. „No. 1” to zdecydowanie solidna pozycja na ryknu polskiego bluesa/hard rocka, która powinna spodobać się nie tylko fanom tych gatunków, ale i szerszej publiczności. Miejmy nadzieję że ten zespół ze Stalowej Woli na dłużej zagości na naszej scenie muzycznej i doczekamy się kontynuacji „Jedynki”.