Krótko, zwięźle, na temat, bo tu naprawdę nie ma się co rozpisywać.
Wojciech Ciuraj głosu nie ma, śpiewać też nie umie. Ale niestety śpiewa. Do tego z taką nieznośną emfazą, jak siedmiolatek opowiadający cioci jakiś wielki sekret. Wypada to tragicznie, ba, gorzej niż tragicznie – groteskowo. Płyta zrealizowana dobrze, zagrana dobrze, muzycznie – przynajmniej interesująco, nawet teksty są na zupełnie akceptowalnym poziomie. Jasne, że zalatują grafomanią, jednak na rockowe teksty, gdzie większość jest typu „wskocz mi na kolanka, pokażę ci bananka”, one się naprawdę całkiem bronią. Tyle że tylko w wersji pisanej. Bo jak Ciuraj zaczyna to śpiewać, z tą swoją charakterystyczną manierą, zaczynają być po prostu śmieszne. Dlatego dopóki Ciuraj, dobry gitarzysta, bardzo przyzwoity kompozytor i akceptowalny tekściarz, nie będzie się trzymał od mikrofonu z daleka i śpiewał tylko przy porannej toalecie, to Walfad cały czas będzie najwyżej comic relief polskiego prog-rocka i nikt ich poważnie traktować nie będzie. Ta kapela potrzebuje wokalisty z prawdziwego zdarzenia, jak alkoholik porannego klina.