Glorious Nineties – 1990.
Wbrew tytułowi „Debut“ wcale nie był pierwszym płytowym wydawnictwem Björk. W roku 1993 natchniony islandzki elf miał już na koncie kilka płyt z różnymi zespołami – Tappi Tikarras, Kukl czy ten, który odniósł największy sukces komercyjny, The Sugarcubes. Nie był nawet pierwszą jej płytą solową – ta ukazała się jeszcze w roku 1977, gdy Björkówna miała zaledwie 12 wiosen (album zatytułowany „Björk” zawierał m.in. islandzkojęzyczną wersję „The Fool On The Hill”). Wszystkie te zespoły obracały się w kręgu czegoś, co ochrzczono tyleż pojemną, co nieprecyzyjną etykietą „rocka alternatywnego” i mniej lub bardziej wyrastały z punka i z post-punka. Natomiast w roku 1990 Björk zrobiła skok w bok. Gdzie poznała pianistę Guðmundura Ingólfssona, co do tego parę wersji można spotkać – wedle jednej miało to miejsce po klubowym koncercie z The Sugarcubes w Reykjaviku, według innej jako szesnastolatka przesiadywała u niego, z pasją pochłaniając kolejne jazzowe płyty z kolekcji pianisty. Tak czy siak, we wrześniu 1990 trio Guðmundura Ingólfssona i Björk nagrali w ciągu paru dni album wypełniony jazzowymi standardami w islandzkojęzycznych wersjach i autorskimi kompozycjami; „Gling-Gló” już w październiku trafił na rynek.
Od strony muzycznej jest to bodaj najmniej interesująca płyta powiązana z Bjorkówną. Ingólfsson i jego trio grają, owszem, kompetentnie, proponując połączenie jazzu i piosenki musicalowej lat 30. i 40., czasem okraszone lekko rozbujanymi rytmami trochę skręcającymi w stronę Brazylii, ale ich granie raczej nie odbiega od tego, co proponują inne tria jazzowe typu fortepian plus sekcja rytmiczna (a takowych jest wiele). Aranżacyjnych niespodzianek i zaskoczeń jest tu mało (w „Bórmin vid tjórnina” pojawia się bluesowa, hałaśliwa harmonijka ustna, w utworze tytułowym bożonarodzeniowe dzwoneczki) Do tego kompozycje są na ogół zwięzłe, sporadycznie osiągają cztery minuty, więc popisów instrumentalnych i ciekawych solówek nie należy się tu spodziewać. I tak naprawdę to właśnie udział Björk wyciąga ten album ponad przeciętny poziom, sprawia, że słucha się go z zainteresowaniem. Björk potrafi zaśpiewać jak rasowa jazzowa diva, zwłaszcza w „Brestir og brak” i „Eg veit ei hvad skal segja”, jakby żywcem wyjętym z broadwayowskiego musicalu lat 40. Zresztą ten drugi utwór to przeróbka musicalowego standardu „Ricochet” z roku 1953, brzmiąca tak, jakby nagrano ją tak z piętnaście lat wcześniej. Na ogół jednak, co na jej płytach solowych stanie się wkrótce regułą, Björk traktuje swój głos jako jeszcze jeden instrument, śpiewa z szaloną, trochę dziecięcą, trochę zeschizowaną ekspresją. Czy to w dziecięcej kołysance (“Gling Gló”), czy w mocno musicalowym „Tondeleyo”, czy wreszcie w „Það sést ekki sætari mey” (przeróbce standardu „You Can’t Get A Man With A Gun” Irvinga Berlina, błędnie opisanym w książeczce jako dzieło duetu Rodgers-Hammerstein).
Współpraca Björk i tria Ingólfssonara zakończyła się na jednej płycie – ona wróciła na chwilę do Sugarcubes, a potem zaczęła efektowną karierę solową; trio zakończyło działalność pod koniec 1991, gdy lider przegrał walkę z rakiem (pan perkusista z powodzeniem zajął się karierą polityczną). Pozostała jedna płyta o charakterze frapującej ciekawostki.