Wolfmother ma zapewne tyle samo zwolenników, co przeciwników. Do tych drugich zalicza się np. Mike Patton, który nie omieszkał muzykę Australijczyków nazwać ‘gównem’. Cóż, dla mnie z frontmana Faith No More taki muzyczny autorytet jak z autora niniejszego tekstu pilot Jumbo Jeta, ale mniejsza z tym. Wniosek taki, iż muzyka Wolfmother nie pozostawia nikogo obojętnym.
Osobiście Wolfmother lubię. Nie jestem kimś mega zakręconym na punkcie ich twórczości, ale w miarę regularnie śledzę poczynania Andy'ego Stockdale’a i jego kolegów.
„Victorious” jest czwartą płytą zespołu i brzmieniowo nie różniącą się w zasadzie niczym od swoich poprzedniczek. Jeśli ktoś polubił to miłe dla ucha rzępolenie w starym stylu na „Wolfmother” czy „Cosmic Egg”, ten się zawartością „Victorious” na pewno nie zawiedzie.
Konkretnie jest od samego początku. Mocny i ciężki riff otwierającego „The Love That You Give” udanie nawiązuje do klasycznego hard-rockowego grania sprzed czterech dekad. Do tego jeszcze Stockdale ciekawie śpiewa „pod” Ozzy’ego Osbourne’a. Nieco mniej interesująco jest w singlowym „Victorious”, ale, co by nie mówić, brzmienie gitary oraz linia melodyczna refrenu są wciąż całkiem całkiem. Nieco niebezpieczne wypady w kierunku muzyki pop słychać w „Baroness”, a zwłaszcza takim niezwykle nośnym „Pretty Peggy”. Jednakże kolejne utwory to znów powrót do konkretniejszego grania; świetnie brzmi taki fajnie rozpędzony „The Simple Life” czy mający miły dla ucha refren „City Lights”. O ile wprawdzie „Best Of A Bad Situation” jest drażniacym chwilami lekką bylejakością przerywnikiem, o tyle końcówka wydawnictwa nadrabia drobne braki poprzednich kilku minut; w „Gypsy Caravan” (zwłaszcza w drugiej, rozpędzonej cześci) pobrzmiewa gdzieś duch najlepszych czasów Uriah Heep, w „Happy Face” mroczność w wokalu Stockdale’a, a w udanie wieńczącym całość „Eye Of The Beholder” (nota bene chyba najlepszym numerze w zestawie) jest i ocierający się nieco o Hawkwind gitarowy riff i w sumie dość intrygująco prowadzony wokal.
Kiedyś 35 minut było normą dla płyt długogrających. W XXI wieku wielu wykonawców wydaje EP-ki o takim wymiarze czasowym. Andrew Stockdale jednak wydaje się tym nie przejmować i po prostu robi swoje. A to, czy nie miał pomysłów na więcej kompozycji, czy też był to przemyślany fortel jest już sprawą drugorzędną. Ważne, że powstał więcej niż przyzwoity krążek z całą masą naprawdę świetnych numerów.
Cóż, lepiej nagrać płytę krótką, acz treściwą, aniżeli przydługą i nudną.