Mój przesympatyczny znajomy przy okazji kolejnych płytowych premier przypomina mi zawsze o tym, iż dożyliśmy już takich czasów, w których coraz trudniej nagrać naprawdę złą płytę. A choćby i dlatego, że przy tak rozwiniętej technice niemalże każdy w domowym zaciszu może stworzyć profesjonalny muzyczny produkt. Problem polega zatem na tym, że coraz rzadziej docierają do odbiorcy albumy naprawdę złe, a coraz częściej zalewają nas krążki najzwyczajniej… przeciętne, które w ogromnej masie muzycznych dźwięków produkowanych każdego dnia po prostu giną. Nie są złe, ani dobre. Są przeciętne. A po co ja o tym piszę przy okazji debiutu Black Perfume? Z prostego powodu. Myślę, że #osiempięćzero na swój sposób wpisuje się w to, co napisałem powyżej...
To wrocławski skład powstały w 2012 roku i mający na swoim koncie już EP-kę Histeria, całkiem sporo konkursowo – festiwalowych sukcesów i kilka interesujących suportów (Hunter, Acid Drinkers). No i ma też wreszcie ten album, nagrany na przełomie 2014 i 2015 roku w studio Perlazza z producentem Przemysławem Wejmannem. Jak sami piszą o swojej muzyce: zaczęliśmy od popu, a teraz gramy nowoczesnego rocka z elementami elektroniki.
Zacznijmy od tego, że faktycznie ścierają się u nich dwa muzyczne światy. Z jednej strony dążenie do popowej melodyjności i atrakcyjności, co wyraźnie podkreśla stosowanie elektroniki nieco łagodzącej gitarowy ciężar oraz śpiew Pauliny Aftanas. Jej głos zdecydowanie bardziej pasuje do popowej konwencji i jakoś wyjątkowo nie razi oryginalną barwą. Przyznam, że podobnie brzmiących wokalistek, także na naszym rynku, słyszałem już sporo. Sam recenzowałem tu na naszych łamach - już całkiem dawno temu - kilka płyt początkujących rodzimych kapel rockowych z żeńskim wokalem (by wymienić tylko INN, Indeed, Kaligula, Alhena), które trochę zapomniane natychmiast odżyły w mej pamięci. Pewnie nieprzypadkowo. Pisząc jeszcze o tej łagodniejszej stronie Black Perfum, nie mogę pominąć skojarzeń z takimi grupami jak... Łzy, czy nawet Virgin z Dodą na wokalu (posłuchajcie sobie zresztą ich znanego numeru To Ty).
Drugą stroną twórczości Black Perfume jest w istocie rockowa moc, w której intensywna gra perkusji i ciężkie, cięte i chwilami wręcz poszatkowane riffy, wpadają w konwencję progresywnego metalu (Mój dzień, Zaginiona, Histeria). Problem w takich przypadkach jednak polega na tym, że dla miłośników metalowej stylistyki zespół będzie najpewniej za popowy, a dla fanów kawałków nośnych i przyjaznych radiu (tak, tak, bo i takie tu są) nieco zbyt „za głośny” i „przekombinowany”. To tu, to tam pojawiły się też opinie, że są takim polskim Paramore. Hmm, coś w tym jest, choć chyba jednak są od nich bardziej nieokiełznani i rockowi. No i czasami wzniośli i patetyczni, jak w Czarach słów i (Nie)idealnym, kto wie, czy nie najciekawszych numerach na płycie, najfajniej łączących te dwa kontrastujące ze sobą ich muzyczne oblicza. Pierwszy z nich ma stonowaną zwrotkę i naprawdę imponujący refren położony na gęstych gitarach i klawiszowym tle. Całość zapada w pamięć wręcz symfonicznym rozmachem. Z kolei (Nie)idealny, jeden z najdłuższych w zestawie, zaciekawia wielowątkowością w dosyć krótkiej formie i bardzo zgrabnym, progresywnie brzmiącym, gitarowym popisem w finale. Choć to być może zbyt luźne skojarzenie, niemniej pewna epickość zawarta w tych kompozycjach przybliża ich do zespołów… symfoniczno – metalowych z żeńskim wokalem.
Cóż, pierwsze koty za płoty. Nie jest to wielka i oryginalna rzecz, choć solidnie wyprodukowana i ciekawie wydana. Jednak, czy przebije się w zalewie dosyć podobnego grania? Czas pokaże.