Po wydaniu debiutanckiego albumu Musiciens Magiciens (o którym może innym razem) w państwie Atoll zaszły duże zmiany. Skład poszerzył się o nowego gitarzystę oraz skrzypka, co znacząco wpłynęło na brzmienie zespołu. Płyta L'Araignée-Mal jest w brzmieniu dużo dojrzalsza i pełniejsza od swojej poprzedniczki – utwory stały się bardziej złożone, rozbudowane i bogatsze. Warto także dodać, że brzmią one o wiele mniej „Yesowo”, niż te z debiutu. W rezultacie znajdziemy tu jedynie cztery numery (ostatni podzielony na cztery części), ale jakie! Atoll pokazał pazury i zaprezentował bardzo ciekawy materiał, który dziś śmiało można uznać za klasyk francuskiej muzyki progresywnej.
Zaczyna się iście klimatycznie – regularne uderzenia basu szybują w otoczeniu perkusji i podniebnych syntezatorów. Gdzieś z oddali wyjawia się spokojny, melancholijny głos, nadając całości niesamowitej lekkości. I wydawać by się mogło, iż ta sielanka będzie trwać bez końca, lecz w pewnej chwili w głosie Andre pojawia się nuta strachu. „Et d'étranges, d'étranges phénomènes se révèlent” - rzeczywiście, ujawniają się dziwne, dziwne fenomeny. W jednym momencie wszystko się zmienia – w klawisze wdziera się fałsz, opadają gdzieś nisko - wokal staje się coraz bardziej emocjonalny i histeryczny – z oddali atakują nas fale pisków, szalonych śmiechów i innych bliżej nieokreślonych dźwięków. Wszystko narasta coraz bardziej i bardziej, napięcie rośnie i ostatecznie wprowadza nas w baśniowy świat, okraszony soczystymi partiami syntezatorów i piękną solówką na gitarze. I znowu można by pomyśleć, że zespół pozwoli nam nacieszyć się tym urzekającym klimatem nieco dłużej, lecz nie! Po raz kolejny wkraczamy w zawiły motyw wypełniony pojedynczymi uderzeniami wokalnymi i obskurnymi partiami gitarowo–skrzypcowymi.
Tak właśnie w skrócie prezentuje się otwierający płytę Le Photographe Exorciste, świetnie oddający nowe oblicze zespołu – piękno miesza się z brzydotą, spokój z uczuciem szaleństwa. I tak właściwie jest przez cały czas. Cazotte N° 1 to pokręcony instrumental, utrzymany w stylu starego, dobrego jazz-fusion. Dominują tu solówki gitary i klawiszy, choć skrzypce też mają swoje „pięć minut” - jest to istna jazda bez trzymanki i świetny numer dla fanów bardziej zwariowanego grania. Le Voleur d'Extase zaczyna się spokojnie, niemalże balladowo, choć już oczywiście można się domyślić, że na pewno nie będzie tak cały czas – numer stopniowo się rozpędza, ukazując swoją zadziorność. Kolejne szaleństwa gitarowo–skrzypcowo–wokalne są bardzo przyjemnymi smaczkami, które nadają muzyce zespołu tyle przestrzeni i charakterystyczności.
No i w końcu nadchodzi suita tytułowa. Suita, do której z początku nie byłem przekonany i potrzebowałem czasu, aby docenić jej unikalność. Jest ona po brzegi wypełniona magicznymi, wręcz baśniowymi tematami. W części środkowej pojawiają się kolejne tajemnicze wariacje, a sam koniec emanuje podniosłością. Szeroki wachlarz instrumentalny, rozpływające się brzmienia klawiszowe, ciągnące się partie skrzypiec, urocze solówki gitarowe, dynamiczna praca sekcji rytmicznej i różnorakie zabiegi wokalne – oto właśnie Atoll w pełnej okazałości i jego prawdopodobnie największe dzieło - L'Araignée-Mal.
No i to chyba tyle, tylko lub aż. Niestety, jak się potem okazało, zespół porzucił ideę posiadania skrzypka w zespole, przez co Richarda Auberta nie usłyszymy już na następnym wydawnictwie zespołu, czyli Tertio. Warto jest więc poświęcić nieco swojego czasu i uwagi właśnie L'Araignée-Mal. Jest to wspaniały, fenomenalny album, porywający swoją unikalną mieszanką senności, fantazyjności, a jednocześnie szaleństwa i niepokoju. Absolutny majstersztyk i gratka dla wszystkich fanów rocka progresywnego i gatunków progresywno-podobnych, więc kto nie zna, niech jak najszybciej nadrobi tę zaległość. Pozycja jak najbardziej obowiązkowa!