Ciężka sprawa. Susan Clynes bowiem do popularnych artystek nie należy. Nawet powiedziałbym, że raczej jest niepopularna. Ot, niewiele osób jest w stanie dotrzeć do jej nagrań. Tzn. można jej utwory odnaleźć w popularnych serwisach internetowych z muzyką, ale gdyby ktoś chciał być na tyle staroświecki, że zapragnęłoby mu się sięgnąć po album CD… to Houston, mamy problem…
Problem wynika bowiem z tego, iż świat nam się zagęścił. O ile kiedyś słuchało się singli i czekało na całe płyty (dziś, gdy klawiaturzę te słowa mija właśnie 40 lat od nagrania słynnego Baranka grupy Genesis), o tyle dziś na single już nie ma czasu. O płytach w całości już zupełnie nie ma co wspominać. Są dziś na topie skrawki muzyki, kilkunastosekundowe odbojniki, które mają wystarczyć za wszystko, co jest nam konieczne. A zamiast płyt – listy nagrań mniej lub bardziej ulubione. Co musi nam wystarczyć w świetle zakręconej monotonii tego świata.
Oprócz tych plusów ujemnych, jak mawiał klasyk, są i dodatnie. Ilość muzyki paraliżuje. Fascynuje bogactwo i poraża ogrom dźwięków, które przechodzą obok nas zupełnie bez echa. Nawet o nich nie wiemy. Niby więc świat się skurczył, wszędzie i ze wszystkimi jest bliżej, ale… gdzieś coś nam umyka. Czy boleję? Nie, skąd. Stwierdzam fakt ino i tyle.
A Susan Clynes… cóż, to właśnie taka artystka. Znikąd i donikąd. Bez zaplecza, technicznych upięknień machiny dystrybucyjnej i nadziei na sukces. Tego akurat jestem pewien. Jeśli bowiem będzie grała i śpiewała jak na Life Is…, to daleko nie zajdzie. Oczywiście mierząc jej poczynania współczesną definicją sukcesu. Jeśli nie wywinie czegoś, co prasa kolorowa uzna za warte zdjęcia i głupawego tytułu, to czeka ją brzdąkanie z kieliszkiem wina w niedzielny wieczór, do opustoszałej sali, gdzie pozostały już tylko w zamyśleniu zakochane i olewające rzeczywistość dusze. I dla nich zagra nieopisywalne. Coś, co – o ile nam będzie dane doświadczyć tego misterium – uznamy za nieśmiertelny, romantyczny jazz. Za zmysłową, tajemną i uczuciową opowieść o cieniach wielkiego miasta, zaklętych w neonach i parkowych lampach.
Oczywiście – takiej muzyki trzeba się doczekać. Sugeruje już sam album Life is… bo artystka prowadzi nas wśród dźwięków, które są i genialne, i zupełnie bezbarwne tudzież pozbawione znaczenia. Są jak tysiące słuchaczy, którzy z jej muzyką mogliby się zetknąć, gdyby nie śpieszyli się… gdzieś. Gdziekolwiek. Istna amplituda uczuć, wędrówka od harmonii znakomitych po zupełną rozpacz tonalną. Tak ten album się zaczyna. Od utworu tytułowego, o którym powiedzieć, że jest słaby to spore pochlebstwo. Następny – nic lepiej… sam się do teraz zastanawiam, jak w tym wyliczonym świecie, w którym na wszystko brak czasu udało mi się nie wyrzucić tego albumu po tych dwóch nagraniach. Gdybym postępował jak postać przywołana na początku recenzji, to Life Is… skończyłby w najlepszym wypadku jako podstawka pod piwo. Ale unikam takiego powierzchownego odsłuchiwania muzyki i całe szczęście. Bo gdy nadszedł Childhood Dreams to gdzieś tak od połowy zrobiło się po prostu niezwykle. Zaś potem artystka zagrała Les Larnes i okazało się, że Susan Clynes potrafi błysnąć taką muzyką, jaką lubię. Owszem, jest w niej samotność ostatniego kieliszka w barze. Jest bogartowskie spojrzenie przez papierosowy dym w kierunku drzwi (tak, wiem, tego świata już nie ma). Ale mimo wszystko te wymienione fragmenty przynoszą Muzykę przez duże M.
Można by tak wymieniać, choć w gruncie rzeczy przypadłość albumu Life Is… jest jedna. Każdy dłuższy utwór ma w sobie to „coś”. Taki Pigeon’s Intrusion z genialnym solem wiolonczeli (takim karmazynowym w domyśle) kontrapunktowanym pianinem, które upiło się zamiast pianistki. Genialny kawałek. I tak tu jest – tylko dłuższe kawałki mrugają do nas przyjaźnie. A te krótsze… cóż, niech zabierają płaszcze, palta, parasole i wychodzą w noc do domów. Rano czeka na nich praca i radio zet. Nie chcemy ich tu, bo nic przyjemnego nie niosą.
I dlatego też, jako się rzekło: ciężka sprawa. Bo Life Is … to płyta baaaaardzo nierówna. Od genialnej, do paskudnie zwyczajnej. I dlatego też… sukcesu nie wróżę…