Czasami nawet największy smakosz ma ochotę na puszkę mielonki (której składu nie radzę nikomu zgłębiać) albo świeżej kaszanki ewentualnie pragnie talerza cieplej czerniny. Niesiony pierwotnym instynktem, który każe nam raz na jakiś czas posmakować zwierzęcej krwi sięgamy po takie przysmaki a później sami się dziwimy, jak toto mogło przejść przez nasze wysublimowane gardło. Dokładnie tak samo ma się rzecz z omawianą w niniejszej recenzji płytą. Cortege serwuje dziesięć kawałków wyrwanych wprost z jeszcze ciepłych trzewi parujących na zapuszczonej i obryzganej posoką podłodze.
Anachoreo, zgodnie z zapowiedzią samego zespołu, jest nawiązaniem do nurtu gore/death, który był dość popularny w latach 90 ubiegłego wieku. Tutaj na pewno pewnym punktem odniesienia byłby Gorefest i ich Erase z roku 1994. Nie będę ukrywał, że omawiany krążek z 2012 roku stylistycznie jest bardzo blisko i to zarówno pod względem warstwy tekstowej jak i muzycznej. Myślę, że nawiązań można by znaleźć dużo więcej z całą plejada rodzimych zespołów z Devilyn na czele.
Muzyka zawarta na płycie zdecydowanie może wpadać w ucho, o ile da się w tym wypadku użyć takiego sformułowania. Otwierające płytę intro moim skromnym zdaniem ma się do całości niczym oficerki do rzeźnickiego fartucha. Jak zwykle są chóralne „jęki”, budujący napięcie bęben i inne odgłosy w tle. Ogólnie po pierwszych dźwiękach następnego utworu (Feed) widać, że nawiązanie jest co najwyżej luźne. Wszystkie „piosenki” są utrzymane w tej samej stylistyce- raczej umiarkowane tempo, proste riffy gitarowe przeplatane aharmonicznymi solówkami oraz raz na jakiś czas zmiana prędkości pracy perkusisty. W wolnym tłumaczeniu- klasyka pełną gębą. Nie doszukiwałbym się tutaj jakiś technicznych zagrywek czy wirtuozerii instrumentalistów, choć biegłości technicznej odmówić im się nie da. Wokale wycinane tępą, zerdzewiałą siekierą wprost z gardła wokalisty świetnie pasują do warstwy tekstowej. Tutaj motywem przewodnim jest zdecydowanie turpizm i zamiłowanie do estetyki odrazy. Stąd mamy do czynienia z pochwałą kanibalizmu w połączeniu z uciechami równie cielesnymi lecz zdecydowanie nie kulinarnymi, bezwzględnej brutalności i czystej radości z tego płynącej- wymieniać można dalej a im dłużej czyta się dołączoną książeczkę z tekstami tym bardziej widzi się jak ciepłym i przyjaznym facetem był Hannibal Lecter...
Od strony realizacyjnej płycie nie można nic zarzucić. Dominik Wawak zdecydowanie wykonał kawał dobrej realizatorskiej roboty. Wszystkie instrumenty i wokale brzmią tak jak brzmieć powinny. Nie można też przejść obojętnie wobec dość intrygującej strony wizualnej. Zamieszczona na okładce grafika zdecydowanie należy do mocnych stron wydawnictwa- nie jest nawet odrobinę kiczowata w swym epatowaniu grozą, jak to często miało miejsce w przypadku podobnych wydawnictw.
Chcąc podsumować moją skromną opinię na temat pierwszej naprawdę długogrającej płyty Cortege (choć zespół z przerwami istnieje od roku 1997 to wcześniej wydał jedynie trzy dema) muszę napisać, że jest to solidny kawał padliny, pełny intrygujących czerwi wijących się w rozbebeszonych flakach. Tak samo jak wzmiankowana padlina- nie jest ani to jednak album ani wyjątkowy ani twórczy (tak jak całkiem sporo takowych widoków można zaznać na poboczu dowolnej drogi krajowej tak samo podobnych płyt też można sporo znaleźć na rynku wydawniczym). Pomimo tego z czystym sumieniem mogę polecić przesłuchanie smakoszom- na pewno nie będą zawiedzeni! Ja natomiast lecę usmażyć sobie solidną porcję świeżonki (wraz z cebulką) prosto ze świniobicia.