Raptem kilka miesięcy po wydaniu na ogólnoświatowym rynku „High Voltage” ukazał się kolejny album AC/DC, zatytułowany „Dirty Deeds Done Dirt Cheap”, czyli, w wolnym tłumaczeniu, „Brudne sprawki zrobione za pół darmo” lub „Brudne czyny zrobione za psie pieniądze”, jak kto woli. Album ten jest teoretycznie i praktycznie kontynuacją poprzedniego, jeśli chodzi o stylistykę i przesłanie. Ciągle słychać szczerą radość w graniu na przekór rosnącej w tym czasie fali o nazwie punk. Australijscy krwiopijcy, czerpiący z tradycji bluesa i rock ‘n’ rolla, pokazywali, że na nic im nowa moda, trendy czy gusta. Ciekawostką tu jest zakaz wydania tego albumu w USA w tamtych czasie, przez co został on wydany dopiero kilka lat później, już po śmierci Bona Scotta. Powodem niby były teksty zawarte na płycie, nad wyraz wulgarne i niepoprawne politycznie.
„Dirty Deeds...” opiera się po raz kolejny na mocy gitar Youngów, którzy dokładnie wiedzieli, jak wyeksponować atuty tych instrumentów, by płyta odpowiednio brzmiała. Phil Rudd pokazał, jak powinno hustać bicie w bębny, czego doświadczymy już w otwierającym album utworze tytułowym. Scott lamentujący i pokrzykujący o tematach dla niego bliskich, takich jak kobiety, picie, i rockowy bunt. Na tym też albumie znajdziemy jedyną balladę, jaką kiedykolwiek nagrali. Skupmy się więc na poszczególnych kawałkach, a mamy ich po raz kolejny 9.
Tytułowy opening, „Dirty Deeds…”, jak już wyżej pisałem - z huśtającym biciem i szarpanymi zagrywkami gitar na początku, to stałe tricki wykorzystywane przez braci Young. Oczywiście zawsze niezawodne. Tekst opowiada o tajemniczym bohaterze, do którego można zadzwonić ze swoim problemem, a on zajmie się tym za drobną opłatą, oczywiście nawiązań do relacji damsko-męskich nie brakuje. Warto dodać, że utwór ten stał się klasykiem zespołu i po dziś dzień grany jest na koncertach.
Drugi, „Love At First Feel”, daje nam możliwość wsłuchać się w - co ujawnia już tytuł -uczucie miłości od pierwszego wejrzenia i traktuje o czynach popełnianych przez faceta, któremu towarzyszy ten stan. Równa sekcja rytmiczna, rwane zagrywki i chóralny refren, czyli standard w ich wykonaniu.
„Big Balls”, „Wielkie jaja”, są wolniejszym kawałkiem, jednak nie balladowym. Utrzymane są w nieco komicznej estetyce, co łączy się z przechwałkami wokalisty o wielkości jego cohones. Są jakby aluzją do kawałka-hitu Jerry’ego Lee Lewisa, „Great Balls Of Fire”. Utwór nie powala jako całość, jest jakby chwilowym przerywnikiem przed dużo konkretniejszym i szybszym następcą.
Tym razem zaczynamy z pełnego kopyta. „Rocker” jest niczym Steve McQueen uciekający na motorze w filmie „The Great Escape”, istną torpedą, pędzącą nagłośniej i najszybciej jak to tylko możliwe. Przy tej piosence trzeba skakać, tańczyć i krzyczeć jak najgłośniej. Chcecie powkurzać sąsiadów, polecam dawać na full regulator.
Problematyczne dziecko, „Problem Child”, zaczyna chwytliwe intro, a koegzystujący z nim tekst idealnie nadający klimat, fajna melodia i przesłanie kawałka. Temat niezmienny, facet, który przysparza wiele kłopotów, spowodowanych dziką rządzą realizacji swoich ciągot. Sam Rock N Roll.
„There’s Gonna Be Some Rockin”, podobnie jak „Can I Sit Next To You Girl” z „High Voltage”, jest poprawnym utworem, ale na dłuższą metę nużącym. Można odnieść wrażenie, że to typowy wypełniacz na albumie.
Siódmym jest rozpędzający się niczym lokomotywa „Ain’t No Fun….” i osobiście uważam go za jeden z najlepszych kawałków na płycie. Tekst opowiada historię kolesia, który z frajera awansował na milionera, ale z biegiem czasu, dzięki swojej żmudnej i ciężkiej pracy muzyka. Pojawia się tu świetne solo Angusa, a ostatnie cztery minuty utworu to bardzo dobry jam w wykonaniu zespołu. Jest to jeden z najdłuższych kawałków nagranych przez AC/DC, o ile nie najdłuższy (trwa prawie siedem i pół minuty).
Przedostatnim jest wcześniej wspominana ballada „Ride On”. Mówi o samotności mężczyzny, topiącego swoje smutki w butelce wódki lub innego trunku wysokoprocentowego. Nie pozostaje mu jednak w tym przypadku nic innego, jak iść naprzód, nie bacząc na to, co było. Jest to pewien rarytas w twórczości Australijczyków, nie mieli bowiem więcej takich utworów, no może poza „Love Song”, chociaż ten jest ciut wolniejszy - bluesowe plumkanie czerpiące z twórczości takich tuzów, jak Muddy Waters czy B.B King.
Dotarliśmy do końca. Tytułowy Kapuś, „Squealer”, ma w zwrotkach nieco funkowo pulsujący bas i oszczędną gitarę. W refrenie przyspiesza, stopniowo opisując kontakt fizyczny pary heteroseksualnej. Subiektywnie twierdzę, że to dobry utwór, przypominający w swojej stylistyce utwór siódmy. Jest jednak ciut gorszy. Angus pieści nasze uszy swoimi popisami gitarowymi od połowy piosenki, wieńcząc kolejną ucztę rockmanów z antypodów.
Podsumowując, starając się w miarę obiektywnie ocenić tę pozycję dyskograficzną, wypada ona nieco gorzej niż poprzedniczka. Trochę mniej w niej tamtego czadu, co spowodowane jest na pewno utworami takimi jak „Big Balls” czy „Ride On”. Jest to jednak pozycja obowiązkowa dla szanującego się fana hard rocka. Nie oceniam i nie zamierzam tego robić w stosunku do innych płyt, bowiem nie chcę zniechęcić do przesłuchania płyty poprzez gwiazdki, wiele razy sam sparzyłem się na klasyfikowaniu i ocenach albumów, a nawet artystów. W kolejnej recenzji album przełomowy nie tylko ze względu na twórczość Ejsiaków, ale i całego świata rocka, hard rocka, metalu i Bóg jeden wie czego jeszcze.