Europe to dla mnie taka podróż sentymentalna, przenosząca w koniec lat 80-tych. Mogliśmy się wówczas cieszyć dobrodziejstwem posiadania zakładowego mieszkania, które to moi rodzice - dobrych kilka lat wcześniej - dostali w Wejherowie dzięki temu, że mój ojczulek wypruwał sobie flaki w Energobloku-Wybrzeże. Dostali to dużo powiedziane. Prawda była taka, iż rzeczone lokum przy ul. Kusocińskiego moi rodzice najzwyczajniej w świecie zajęli jak Putin Krym. Po prostu dostali cynk, że mieszkania na rzeczonym osiedlu będą przydzielane, wbili się tam na siłę i okupowali kilka dni pustostan bez okien, aby być na miejscu, gdy komisja zakładowa miała się zjawić na odbiór i wydawanie przydziału. No cóż, moi starzy pojechali po bandzie niczym wytrawny żużlowiec na ostatnim wirażu. Poszli na całość licząc na litość rzeczonej komisji, która ostatecznie nie miała serca wyrzucić na bruk marznącej rodziny z małym bąblem na rękach. Ostatecznie się udało i klan Horysznych zamieszkał legalnie na Osiedlu Chopina.
A gdzie w tym wszystkim Europe? A w tym, że kilka lat później Horyszny junior zaczyna uczęszczać do podstawówki w Wejherowie-Nanicach i klasie kajtków podzielonej między zwalczające się frakcje pro-Europe i pro-Modern Talking trafia do tej pierwszej. Zresztą w tamtym czasie szpanował jak nic, będąc dumnym właścicielem białej koszulki z tandetną prasowanką z wizerunkiem Joey’ego Tempesta. Cała zadyma przypominała dziecinadę (no bo w sumie taką była) sporów na zasadzie co lepsze, One Direction czy Justin Bieber, ale w ówczesnych czasach sprawiało nam to niezwykłą frajdę. Zresztą wtedy spory toczyło się na podwórku na trzepaku, a nie na fejsie...
Poza tym w tamtych czasach teledyski z Zachodu ciężko było u nas uraczyć, ale Europe zdawało się być wyjątkiem. Zresztą efekciarki klip z wybuchami na scenie, wymachującym statywem mikrofonu Tempestem z gęstą pudel-czupryną był czymś nowym, czym trudno było się nie zachwycić...
Wspomienia wspomnieniami, ale na płytę też należałoby spojrzeć kierując się nie tylko pierwszymi młodzieńczymi (muzycznymi) doznaniami.
Kawałek tytułowy... Myślę, że skłamie ten, który powie, że nigdy w życiu go nie słyszał. Nie mniejsze grono zapewne będzie obstawać, że „The Final Countdown” nigdy ich nie zachwyciło. Stękać można, że klawiszowy wstęp to większa tandeta niż dialogi z „Klanu”, czy solówki Aerosmith na torach kolejowych, ale jednak z każdą kolejną sekundą rytm zdaje się nakręcać sam z siebie. Zresztą rozpisywać się na ten temat nie ma sensu. Każdy z nas zapewne zna ten utwór niemal na pamięć.
Potem wcale nie jest gorzej. „Rock The Night”, „Danger On The Track”, “Time Has Come”, czy “Heart Of Stone” to mocne, podpudrowane, ale w sumie bardzo konkretne numery. Są tutaj i odpowiednie tempa i fajne zagrywki i chwytliwe motywy i przede wszystkim nie nudzące pomysły, które stworzyły świetne i zapadające w pamięć melodie. No i produkcja; lata 80-te pełną gębą, ale nie drażniące jak wiele innych płyt tamtej dekady.
Może „Carrie” zniechęca przesłodzonym do przesady wstępem, a „Ninja” (pomimo miłego dla ucha pędu rodem z „Lights Out” UFO) chórkami a la Bonnie Tyler, ale to są tylko niuanse nie rzutujące na ocenę całości, ponieważ co by nie mówić ten krążek jest produktem znakomicie wpasowującym się w ówczesne trendy zarówno pod względem produkcyjnym, jak i kompozycyjnym. Zresztą nie tylko w tamte czasy, znajdźcie mi proszę zespół, który na jednej płycie jest w stanie zamieścić 10 świetnych numerów, pośród których trudno znaleźć taki, o którym można powiedzieć gniot albo dograny na siłę. Dla mnie takie Bon Jovi jest w tyle do Europe jak my do drużyn na mundialu...
Zresztą ekipa Tempesta pomimo braku spektakularnego sukcesu komercyjnego kolejnych płyt do dnia dzisiejszego trzyma w miarę przyzwoity fason poniżej pewnego poziomu nie schodząc. Zresztą na potwierdzenie polecam chociażby rewelacyjną płytę „Bag Of Bones” sprzed dwóch lat; ciężej, ostrzej, ale wciąż z polotem. Tak w stylu dwóch ostatnich płyt Whitesnake, ale nieco lepiej.
Zresztą prawda jest taka, że czego by Tempest i spółka nie nagrali i tak zawsze kojarzeni będą z klawiszowym wstępem do „The Final Countdown”, który dla jednych jest synonimem obciachu, a dla innych znakiem tamtych czasów. A płyta? Dla kogoś, kto myśli tak jak większość, może być ona sporym zaskoczeniem. Te 40 minut to nie tylko numer tytułowy; to także całkiem niezły kawał przebojowej i rewelacyjnie zagranej muzyki. A o taką dziś niełatwo...